www.danilokis.org  

 

 

Danilo Kiš: Poeta. Przełożyła Danuta Cirlić-Straszyńska. – Kresy. 21 (1995) 100-105. – ISSN 0867-1125

            [przedruk w:] Magiczne miejsce: opowiadania. Przekład Christos Arvanitidis, Danuta Cirlić-Straszyńska. – Pisma wybrane, Tom 1. – Izabelin: Świat Literacki, 1996. – s. 241-251.

 

 

 

POETA

 

Opodal elektrowni, na drewnianym słupie, pojawił się plakat.

Była jesień, późny październik, deszczowy i ponury. Wiatr, w porywach, oskubywał z liści topole. Liście rozsypywały się w górę i na boki, jak ulotki rzucone z samolotu, a potem spada­ły na ziemię.

Plakat przytwierdzono do słupa zardzewiałymi pinezkami, które ktoś wyciągnął paznokciami z nekrologu Slavoljuba (Baty) Rapajicia, inwalidy (1872-1945). Ten, kto to zrobił, żywił szacu­nek dla zmarłych: swój papier, nie większy od nekrologu, przyczepił tylko dwiema pinezkami. Tak więc nekrolog wisiał nadal, przytwierdzony z obu stron, i opierał się wiatrowi.

Papier był żółty, wojenny, a wisząc na słupie jeszcze pociemniał i przypominał zwiędły liść; jakby w tej przestrzeni jesiennego więdnięcia, okrążony i zaczepiany przez liście topoli, pod­dał się prawu mimikry. Drobne cyrylickie litery – bardzo niebieskie i bardzo blade – jeszcze wyblakły od deszczu, choć prawdę mówiąc taśma w maszynie, na której tekst został napisany, też nie była w najlepszym stanie.

Kto pierwszy zobaczył plakat tego jesiennego ranka, dwudziestego ósmego października tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku – w bezpośredniej bliskości elektrowni, przy­twierdzony do drewnianego słupa 2 (słownie: dwiema) sztukami pinezek, najwidoczniej wy­rwanych z klepsydry na wspomnianym słupie – należało dopiero wyjaśnić.

Ów niepokaźny kawałek pożółkłego papieru (połowa złożonej i ostrym narzędziem przecię­tej kartki papieru maszynowego piątej klasy), rozmiarem przypominający nekrolog, mógł na­wet zostać nie zauważony przez obywateli. Do tego trzeba dodać czynnik pogody: przez całe rano, z niewielkimi przerwami, padał deszcz i dął zimny północny wiatr. Obywatele szli prze­ważnie pod parasolami, a więc ze spuszczoną głową, osłonięci przed naporem wiatru i deszczu. Poza tym należy wziąć pod uwagę, że z tej części, trochę zaniedbanej, drogi do elektrowni obywatele nie zanadto korzystają. Oprócz kilku mieszkańców Nowego Osiedla (dwa domy) i niektórych pracowników elektrowni mało kto tędy przechodzi. Obywatele korzystają z nowej drogi, znajdującej się na tyłach elektrowni, na skraju polany. (Stara droga jest rozryta bomba­mi i gąsienicami czołgów.) I tak dalej.

Ale żeby nikt nie zauważył plakatu, choćby padało sto deszczów albo żelaznych sztab, i to aż do jedenastej - e, niemożliwe.

Tak więc Budiszić nadał śledztwu następujący kierunek: kto? kiedy? i dlaczego? przecho­dził starą drogą tego ranka, dwudziestego ósmego października tysiąc dziewięćset czterdzies­tego piątego roku.

Przyjrzyjmy się, po pierwsze, mieszkańcom Nowego Osiedla. (To Nowe Osiedle w rzeczy­wistości nie jest nowe: budowano je przed wojną i zostało nie wykończone.)

W domu numer dwa (numer jeden jest zburzony) mieszka niejaka Donka, Donka Bojanić, z do­mu Żunić, emerytka. Jej syn poległ po naszej stronie. Nie wychodziła „z przyczyn zdrowotnych”.

Współlokatorka Donki, Djordjina Prokesz, studentka Wyższej Szkoły Pedagogicznej, lat dwadzieścia dwa, z rodziny partyzanckiej: wyszła z domu wpół do ósmej, miała męski para­sol, niczego nie zauważyła. (Można jej wierzyć ze względu na członkostwo w... itd.)

Dom numer trzy, Ivanoviciowie. Ojciec Stevo; synowie: Dane i Blażo. Córki: Darinka-Dara i Milena; matka Roksanda-Rosa. (Orientacji czetnickiej. Przez pewien czas udzielali się po stronie nieprzyjaciela. Toczy się przeciwko nim śledztwo. Dane chodzi po mieście z karabi­nem maszynowym. Przesłuchani. Zastałem ich wszystkich kompletnie pijanych. Mają alibi: od wczorajszego wieczoru aż do dziewiątej rano święcili urodziny matki Rosy, o której mówią „pani”. Zachowanie zuchwałe. Beszczelne. Nie mają maszyny do pisania.)

W elektrowni było czterech robotników, członków Partii; wszyscy wspomagali nas podczas wojny narodowo-wyzwoleńczej. Mają alibi. (Nie mają maszyny.)

Pajkić, po nocnej zmianie, około siódmej wracał do domu. W pobliżu elektrowni spotkał Stevana Liczinę. Liczina mieszka na drugim końcu miasta (Osiedle Zekicia).

Kogo jeszcze?

Uczniów szkoły podstawowej imienia Bohatera Pinki.

Krąg się zamknął. W tym kręgu, jak w pułapce, tkwił pan Liczina, Stevan Liczina, emeryt.

Co pana Liczinę, emeryta, skłoniło do układania wierszy przeciwko Partii i Władzy Ludo­wej trudno powiedzieć. Nawet treść wiersza nie jest dokładnie znana, bo Budiszić spalił go w „królu pieców” tego samego ranka, kiedy aresztowano Liczinę. Wiadomo tylko tyle (albo może coś więcej): wiersz był napisany na maszynie (cyrylicą), a zawierał kłamstwa i oszczerstwa o wojnie narodowo-wyzwoleńczej, o Partii i towarzyszu Tito. Liczina to człowiek spokojny, drobny i niepozorny, we francuskiej czapce (berecie), zawsze porządnie ubrany i ogolony, choć żyje sam, jest wdowcem. Przed wojną pracował w urzędzie bana, jako pisarz u Bodnarova (który uciekł do Ameryki), w wydziale szkolnictwa i oświaty.

Jak powiedzieliśmy, wiersz „pana” Licziny wkrótce przestał istnieć, nikt nie zna (i nie wierzymy, aby kiedykolwiek miał poznać) jego treści, tych inkryminowanych linijek. Budiszić co prawda przeczytał wiersz, ale nie zapamiętał ani linijki. Zupełnie nic. Zapamiętał natomiast to, co najważniejsze: wiersz obrażał jego (Budiszicia) uczucia, bo autor wyrażał się obelżywie o Partii, wojnie narodowo-wyzwoleńczej i towarzyszu Tito.

Ile miał linijek?

Budiszić twierdził: ponad trzydzieści!

Pan Liczina: Czternaście. To sonet. Forma renesansowa. Dwie kwatreny i dwie tercyny.

Budiszić: Nie sil się na wykład. Gadaj po ludzku.

Pan Liczina: Już powiedziałem. Dwie kwatreny i dwie tercyny. Dwa razy cztery - osiem, plus dwa razy trzy - sześć. Razem - czternaście. Sonet.

Budiszić: Wcale nie, było co najmniej trzydzieści. Albo i więcej!

Pan Liczina: Toż mówię, sonet. Pisali je, między innymi, Duč i Rakić.

Budiszić: To zdrajcy.

Pan Liczina: Ewentualnie – Dučić. Powiedzmy. Rakić był patriotą.

Budiszić: Dlaczego to napisałeś? Kto cię namówił? Kogo się radziłeś?

Pan Liczina: Szczerze tego żałuję.

Budiszić: Za późno, za późno... Trzeba było najpierw pomyśleć.

W ten sposób pan Liczina trafił do aresztu. Były to czasy, gdy nowa Władza jeszcze się nie ustabilizowała, a na odludziu ukrywali się czetnicy, „żlebiarze” * i inni zdrajcy. Niekiedy zapu­szczali się do miast i pod serwetką w gospodzie zostawiali posłania w takim stylu: „Tu zjadł obiad Mile Kożurica, zdrajca czetnicki. Niech żyje król Petar!”

Budiszić miał więc na głowie poważniejsze sprawy od wiersza pana Licziny. Któregoś dnia wyjechał na Kosowo, gdzie grasowali „żlebiarze”; pan Liczina przesiedział w areszcie kilka miesięcy. Był wzorowym więźniem. Nie zadawał się z innymi, rzadko się odzywał. Czasami, półgłosem, recytował wiersze. Najczęściej Dučicia i Rakicia (Mówią nam, dzieciom tego wieku itd. Albo: Wieczorem, pani, u księcia na balu...)

W styczniu ponownie zaczęły się przesłuchania. Prowadził je niejaki Projević.

„A więc tak, Liczina. Napisałeś wiersz przeciw towarzyszowi Tito i wojnie narodowo-wyzwoleńczej. A wiesz, co robiliśmy z takimi jeszcze przed pół rokiem? Wiesz, dobrze wiesz. Ja to nie Budiszić, zapamiętaj sobie. U mnie nie ma tędy-owędy. Gadaj zaraz. Kto cię namówił? Na czyje polecenie? Od kogo dostajecie forsę? Po kolei.”

Pan Liczina: Na wszystko już odpowiedziałem. Szczerze, z duszy, serca.

Projević: Daj spokój z duszą. Jaka tam dusza!

Pan Liczina: Niech mi pan wierzy, sam już nie pamiętam.

Projević: Chcesz, żebym ci przypomniał?

Pan Liczina: Przyznaję, wiersz był nie na miejscu. Ponoszę pełną odpowiedzialność moralną.

Projević: I nie pamiętasz ani linijki, co?

Pan Liczina: Słowo daję, nie pamiętam. Napisałem go rano, koło czwartej. Od ręki, na maszynie...

Projević: Mów, mów te głupoty.

Pan Liczina: Potem włożyłem płaszcz i wziąłem parasol... Przepraszam, a co się stało z moim psem?

Projević: Patrzcie, ten znów o psie. Powiedziałem ci: karmimy go regularnie, trzy razy na dzień, kiełbasą i polędwicą dalmatyńską. Dajemy mu mleko, jakby to było jagnię, a nie pies. No, gadaj dalej.

Pan Liczina: Dziękuję wam... Teraz lżej mi na duszy.

Projević: Wziąłeś płaszcz, parasol i wyszedłeś na ulicę. Pokazałeś to komuś?

Pan Liczina: Nikomu.

Projević: Kogo spotkałeś po drodze?

Pan Liczina: Nie pamiętam... Nikogo.

Projević: No, pięknie. Pięknie. Nie pamięta wiersza, nie pamięta ludzi. Nie udawaj głupiego. Nie jesteś takim półgłówkiem, skoro potrafisz pisać wiersze przeciwko wojnie narodowo-wyzwoleńczej i naszemu ludowi. Ale my cię tu wyleczymy. A jakże! Nic się nie martw. Masz ołówek, papier, i układaj, bratku, wiersze ile dusza zapragnie.

Pan Liczina: Dziękuję.

Projević: Nie dziękuj, niech ci wyjdzie na zdrowie... Masz to w prezencie. A teraz zejdź mi z oczu.

Pan Liczina: Dziękuję panu.

Projević: I żebym cię nie widział bez gotowego wiersza.

Pan Liczina: Rozumiem.

Projević: Wystarczą ci, powiedzmy, trzy miesiące?

Pan Liczina: Trzy dni najzupełniej mi wystarczą.

Projević: Trzy dni? Nie żartuj. Masz nad tym siedzieć trzy miesiące. Żeby wiersz był jak u mistrza poezji ludowej Zogovicia. Zrozumiałeś? Jak u Zogovicia. Albo Majakowskiego... A teraz marsz stąd!

Pan Liczina przesiedział kolejne trzy miesiące w izolatce, pisząc swoje soczinienije. Pisał, kreślił, i znów pisał. Najpierw ułożył sonet z rymami okólnymi: abba. Potem zmienił układ rymów na abab, pozostawiając tercyny bez zmian. Następnie zmienił tercyny, wyrzucił ostatnie dwa rymy („frontu – Piemontu”), które brzmiały mu jakoś staromodnie. A później... zabrakło papieru. Wypróbował wszystkie warianty. Pozostało mu tylko czekać. Dokładnie po siedem­dziesięciu czterech dniach zaprowadzono go do Projevicia.

„Jak tam, poeto?” – zagadnął Projević.

Pan Liczina podał mu kartkę nad biurkiem.

Projević: Siadaj, siadaj. Cóżeś tak zesztywniał? Tu, na fotel, biedaku. Ta-ak. No, zobaczymy.

Pan Liczina siedział na brzeżku fotela, trzymając w ręku beret. (Była to jedyna część garde­roby spoza więzienia.) Wciągał zapach kawy i przymknął oczy, jak gdyby drzemał. (Myślał pewnie o swoim psie. Wiadomo, co chodzi po głowie otępiałym starcom.)

Z drzemki wyrwał go Projević.

 „To dobre, słowo daję. Ależ ty jesteś!...”

Pan Liczina: Starałem się, proszę pana.

Projević: To widać, jak babcię kocham. Nie ma co. No popatrz, co ty potrafisz, jak tylko zechcesz.

Pan Liczina: Jeżeli chodzi o rytm, wiersz jest bez zarzutu.

Projević: Nie przesadzaj.

Pan Liczina: Dałem z siebie wszystko.

Projević: Wszystko, powiadasz... E, mój Liczina, ty nie wiesz, co znaczy dać z siebie wszyst­ko. Sam przecie, biedaku, powiedziałeś, że w paru miejscach można by znaleźć lepsze rymy, co? Więc szukaj! Mamy czas, towarzyszu Liczina, czasu mamy jak plewy. Przed nami przyszłość, cała przyszłość!... No, jazda, żebym cię nie widział, dopóki wiersz nie będzie jak u Maja­kowskiego. Zrozumiałeś? Żeby dzieci mogły go recytować w szkole, a żołnierze śpiewać w sze­regu. Masz tu jeszcze papier. Dosyć?... I marsz mi stąd! Odprowadzić go. Powodzenia, poeto.

Tu Projević chlipnął wystygłej kawy z filiżanki i utkwił wzrok w swoich papierach.

W pewnej chwili podniósł głowę.

Projević: Ty ciągle tu?

Pan Liczina: Chciałem zapytać...

Projević (uderza się dłonią w czoło): Aaa, byłbym zapomniał... Karmimy go amerykań­skimi konserwami, z ministerialnego magazynu. Jest już szerszy niż dłuższy, słowo daję.

I znowu zatonął w papierach.

W ciągu kolejnych trzech miesięcy (rok mamy czterdziesty siódmy) pan Liczina zużywał mnóstwo papieru. Strażnik powtórzył mu słowa Projevicia: „Naczelnik pyta, czy ty czasem nie zjadasz papieru, jak szczur?” Odbyła się wtedy akademia dla więźniów, podczas której aktorzy z miasta recytowali Majakowskiego i innych poetów. Pan Liczina płonął w gorączce twórczej. Majakowski mu się nie podobał. Daleko do Dučicia i Rakicia. Daleko. Nie ma rytmu. Rymy marne. Sonet pana Licziny był dużo lepszy. Mówiąc obiektywnie. Bez względu na życiorys i pochodzenie. Gdyby go napisał jakiś uczestnik wojny narodowo-wyzwoleńczej albo miody poeta, stałby się sławny. A tak...

Położył przed Projeviciem całą stertę papieru.

„Co to ma być, nieszczęśniku?” spytał Projević.

„Wiersze, proszę pana.”

„A, wiersze. Myślisz, że będziemy się tu bawić w szkołę, co? Myślisz, że nie mam do roboty nic lepszego, tylko czytać te twoje wiersze. I może jeszcze wybierać. Zejdź mi z oczu i żebym cię nie widział co najmniej trzy miesiące! (Zajrzał do kalendarza na biurku.) Do wrze­śnia. Zrozumiałeś?”

Pan Liczina milczał jak zaklęty. Bez wątpienia rozczarowany.

„Pytam, czy zrozumiałeś!”

„W porządku, proszę pana.”

„No dobrze, możesz odejść... Aha, byłbym zapomniał, oszczeniła ci się suka. Sześć takich (pokazuje), jak niedźwiedzie.”

Pan Liczina milczał, ze spuszczoną głową.

Projević: Co, nie jesteś zadowolony?

Pan Liczina: To był pies, proszę pana.

Projević: Pies, powiadasz... A ja myślałem, że suka... To znaczy, że suka oszczeniła się komu innemu.

We wrześniu Projević pokazał wiersz pana Liczmy towarzyszom. Jedni orzekli: znakomity. Inni wzruszali ramionami: taki sobie.

Projević (wypija kieliszek rakii): No, towarzysze, na zdrowie.

Wszyscy: Na zdrowie.

Projević: Znaczy, towarzyszu Cićko, wam się wiersz nie podoba.

Towarzysz Cićko: Nic takiego nie powiedziałem.

Rozmowa toczy się w sekretariacie naczelnika, podczas jakiejś inspekcji.

Projević: Napisał to zdrajca, wróg ludu.

Cićko: Ten, co go zamknął Budiszić?

Projević: Ten.

Zapadło milczenie.

Projević: Pokażę wam wszystkie warianty. Siedem czy osiem. Jeden lepszy od drugiego. Szkoda tylko, że Budiszić nie zachował tamtego wiersza.

Cićko: Szkoda.

Projević: Pokażę ci je...

Cićko: Nie bądź dzieckiem. Siadaj.

Projević usiadł.

Wypili jeszcze po jednym. I jeszcze po jednym.

Projević: Każę go przyprowadzić. Żebyś zobaczył, jak recytuje.

Cićko: Dobra.

Przyprowadzono pana Liczinę.

Ściskał w ręku beret. Poczęstowali go rakiją. Podziękował.

Projević: No, recytuj ostatni wariant. Żeby usłyszał towarzysz Cićko.

Cićko: Nie certol się. Skoro umiałeś napisać taki... Słuchaj, masz moje słowo: jeżeli wiersz jest dobry, puścimy cię. Ale musisz go pięknie wyrecytować.

Projević: Tak, jak ostatnim razem.

Pan Liczina recytował swój sonet tak, jak aktorzy na tamtej akademii. A może mu się tylko zdawało. Podnosił ręce do nieba (sufitu), do serca, a na koniec się ukłonił. Złożył prawie dyg.

Projević spojrzał na towarzysza Cićko.

„Jesteś wolny!” powiedział.

Puścili go.

Pan Liczina podpisał zwolnienie i potwierdził, że zwrócono mu rzeczy osobiste: marynar­kę, zegarek, wieczne pióro, kapelusz, koszulę, kalesony, kamizelkę, krawat, płaszcz od desz­czu, chusteczkę, spodnie do jazdy konnej, skarpetki, buty (pantofle, jasnobrązowe, numer 37). klucze na kółku.

Strażnik odprowadził go do bramy.

Pan Liczina ruszył w stronę miasta, piechotą. Padał deszcz, wiatr, w porywach, oskubywał z liści topole. Liście rozsypywały się w górę i na boki, jak ulotki rzucone z samolotu.

Dotarł przed dom koło dziewiątej. Zawołał swojego psa, po imieniu: Łazik! Łazik!

Pies się nie odezwał.

Pan Liczina otworzył drzwi. Owionął go ustały zaduch. Przeciągnął palcem po zakurzonym biurku. Biurko zionęło pustką, maszynę mu skonfiskowano.

Nie zdejmując płaszcza rozpalił ogień pod wielkim kotłem w łazience. Dopóki woda grzała się w kotle, on odkurzał mieszkanie.

Sprawdził palcem temperaturę, potem rozebrał się i wszedł do ciepłej, prawie gorącej wody.

Kąpał się długo, parskając, o mało nie zaśpiewał. (Byłoby słychać. Ciocia Mara widziała, jak wchodził.) Wytarł się czystym ręcznikiem, który wyjął ze sterty wyprasowanej bielizny w szafie.

Mydło do golenia trzymał w lewej ręce, prawą rozprowadzał pianę po twarzy, ruchami po­wolnymi jak w tangu. Nalał na dłoń sporo wody kolońskiej, natarł twarz, a potem piersi, na których sterczały siwe włosy. Na koniec wydął policzki jak gargulec i wklepywał w nie krem. Sucha skóra wchłaniała tłuszcz jak spragniona ziemia wodę.

Ubrał się powoli, w nowe i czyste rzeczy. (Wszystko pachniało naftaliną i tym ustałym powietrzem.) Kalesony, podkoszulek, koszula. Nowe spodnie (od starych tylko odpiął szelki), nowa kamizelka i marynarka do kompletu. Czyste skarpetki, podkolanówki. Kurz z pantofli wytarł starą chusteczką.

Jeszcze raz przejrzał się w lustrze.

Rzucił do łazienki mokry ręcznik, wiszący na sznurku. Z jednego końca odwiązał sznurek, z drugiego – wyrwał razem z gwoździem. Nakrył krzesło gazetą („Politika”), leżącą tu od czasu, gdy go zabrano. Sznurek przywiązał do haka, na którym wisiała żarówka, i założył sobie pętlę na szyję. Potem odepchnął krzesło nogą.

 

* Żlebiarze – kryjący się w górach przeciwnicy komunistycznych partyzantów.

tłumaczyła: Danuta Cirlić-Straszyńska

źródło: ProjektOR 15 (2004)

 

 

www.danilokis.org