Danilo Kiš: Encyklopedia umarłych (całe życie).
Przełożyła Danuta Cirlić-Straszyńska. – Literatura na Świecie. 1 /198 (1988)
201-232.
[przedruk
w:] Encyklopedia umarłych.
Przełożyli Danuta Cirlić-Straszyńska i Christos Arvanitidis. – Warszawa: Zebra,
1991. – s. 51-80.
[przedruk
w:] Magiczne miejsce: opowiadania. Przekład Christos Arvanitidis, Danuta
Cirlić-Straszyńska. – Pisma wybrane, Tom 1. – Izabelin: Świat Literacki, 1996.
– s. 43-67.
ENCYKLOPEDIA UMARŁYCH (całe życie)
Dla M.
W zeszłym roku, jak panu wiadomo, na zaproszenie Instytutu Badań
Teatralnych przebywałam w Szwecji. Moją przewodniczkę i opiekunką była niejaka pani
Johanson, Krystyna Johanson. Obejrzałam pięć czy sześć spektakli; w związku z
tym warto przede wszystkim wspomnieć o sukcesie, jaki odniosła sztuka Czekając
na Godota wystawiona dla więźniów. Wróciwszy do domu po dziesięciu dniach,
nadal żyłam w tym dalekim świecie jak we śnie.
Pani Johanson, kobieta ambitna, w ciągu tych dziesięciu dni chciała mi
pokazać w Szwecji wszystko co tylko się da, co mogłoby mnie zainteresować „jako
kobietę”. Nie obyło się bez słynnego żaglowca „Vasa”, który w mule na dnie morza,
gdzie przeleżał kilka wieków, zakonserwował się jak mumia faraona. Pewnego
wieczora, po obejrzeniu Sonaty widm w Teatrze Narodowym, moja
przewodniczka zaprowadziła mnie do Biblioteki. Ledwo zdążyłam przełknąć kanapkę
w jakimś barze.
Zbliżała się już jedenasta i biblioteka była zamknięta. Ale pani
Johanson pokazała portierowi przepustkę i wpuścił nas mrucząc coś pod nosem. W
ręku trzymał duże metalowe kółko z kluczami, podobnie jak strażnik, który dzień
przedtem wprowadził nas do Więzienia Centralnego, na Godota. Przewodniczka
oddała mnie w ręce tego cerbera mówiąc, że nazajutrz rano przyjdzie do hotelu,
a teraz żebym sobie spokojnie obejrzała bibliotekę; ten pan zamówi mi taksówkę
i jeślibym czegokolwiek potrzebowała, mogę się do niego zwrócić... Nie pozostało
mi nic innego, jak przyjąć tę uprzejmą propozycję. Portier podprowadził mnie do
wielkich drzwi, które otworzył, zapalił mrugające światło, po czym zostawił
mnie samą. Słyszałam, jak za moimi plecami obraca się klucz w zamku; w ten
sposób znalazłam się w bibliotece niczym w kazamatach.
Skądś dochodził przeciąg, kołysał płachtami pajęczyny, która niby
brudna, wystrzępiona gaza zwisała na półkach z książkami, jak w piwnicy na
butelkach starego wybornego wina. Wszystkie pomieszczenia były takie same, połączone
wąskim przejściem, i wszędzie docierał ów przeciąg, którego źródła nie mogłam
ustalić.
W pewnej chwili, właściwie zanim jeszcze przyjrzałam się książkom (albo
dokonałam tego okrycia dopiero wtedy, gdy w trzecim pomieszczeniu spostrzegłam
na jednym z tomów literę „C”), uświadomiłam sobie: w każdej sali znajdują się
tomy zawierające hasła na jedną literę. Ta jest trzecia. l rzeczywiście, w
czwartej sali grzbiet każdej księgi znaczyła litera „D”. Naraz, gnana niejasnym
przeczuciem, zaczęłam biec. Moje kroki rozbrzmiewały zwielokrotnionym echem,
które gubiło się gdzieś w mrocznej dali. Wzruszona i zdyszana dotarłam do
litery „M” i z najzupełniej oczywistym
zamiarem otworzyłam jedną z ksiąg. Przypomniało mi się chyba, że gdzieś
już o tym czytałam, i nagle oświeciło mnie, że jest to słynna Encyklopedia
umarłych.
Pierwsze, co zobaczyłam, to była jego fotografia. Jedna jedyna, włamana
w dwuszpaltowy tekst, prawie na środku strony. Ta, którą widział pan na moim
biurku. Zrobiona w roku 1936, dwunastego listopada, w Mariborze, po jego
wyjściu z wojska. Pod fotografią imię, nazwisko i w nawiasie lata: 1910-1979.
Pan wie, że mój dobry ojciec umarł niedawno i że od najmłodszych lat
byłam z nim bardzo związana. Ale nie o tym chcę mówić. Ważny jest fakt, że
ojciec zmarł niespełna dwa miesiące przed moim wyjazdem do Szwecji.
Zdecydowałam się wyjechać w dużej mierze właśnie po to, żeby zapomnieć o
nieszczęściu, jakie mnie spotkało. Myślałam, podobnie jak ludzie ciężko
dotknięci przez los, że zmiana miejsca pomoże mi zapomnieć o bólu – tak,
jakbyśmy swego nieszczęścia nie nosili w
sobie.
Oparta ramieniem o rozchwiane półki, z księgą w rękach, czytałam jego
biografię zupełnie zapominając o czasie. Księgi, jak w średniowiecznych
bibliotekach, przytwierdzone były grubym łańcuchem do żelaznych Pierścieni.
Zauważyłam to dopiero w chwili, gdy zamierałam wyciągnąć ciężki tom, żeby
podejść z nim jak najbliżej żarówki.
Nagle ogarnął mnie lęk, że pozostaję tu już zbyt długo i że pan
Cerber (tak nazwałam go w myślach) lada moment może poprosić, abym przerwała
lekturę. Zaczęłam przebiegać oczami akapity obracając otwartą księgę, na ile
pozwalał łańcuch, do skąpego światła. Gruby kurz na brzegach kartek i płachty
rozkołysanej ciemnej pajęczyny wyraźnie świadczyły, że nikt tych tomów nie
rusza. Księgi były zakute w kajdany, jak niewolnicy na galerach, a na
łańcuchach nie było kłódek.
A więc to jest, myślałam, owa słynna Encyklopedia umarłych. Wyobrażałam
ją sobie na podobieństwo jednej ze starych ksiąg, ksiąg „pradawnych”, jak Tybetańska
Księga Umarłych czy Kabała, czy Żywoty świętych, jednego z
tych ezoterycznych tworów ducha ludzkiego, którymi mogą się zachwycać jedynie
pustelnicy, rabini albo mnisi. W pewnej chwili uprzytomniłam sobie, że lektura
przeciągnie się do świtu, a po tym wszystkim nie pozostanie żaden materialny
ślad dla mnie i dla mojej matki, postanowiłam więc przepisać najważniejsze
fakty, sporządzić jakby podsumowanie biografii ojca.
Tu, w tym zeszycie znajdują się zwykłe encyklopedyczne dane, pozbawione
znaczenia dla każdego prócz mnie i mojej matki: nazwiska, nazwy miejscowości,
daty. Ale to, co czyni tę encyklopedię wyjątkową – nie tylko dlatego, że jest
unikalna – to sposób, w jaki opisano w niej stosunki między ludźmi, spotkania,
krajobrazy, obfitość szczegółów, z których składa się życie ludzkie. Danym (na
przykład) o miejscu jego urodzenia, wyczerpującym i dokładnym („Kraljevčani,
gmina Glina, powiat Sisak, okręg Banija), towarzyszyły różne detale,
geograficzne i historyczne, ponieważ tam wszystko jest zapisane. Wszystko.
Krajobraz jego rodzinnych stron odmalowano tak żywo, że czytając, a właściwie
przebiegając oczami linijki i akapity czułam się, jak gdybym była tam, w sercu
tego krajobrazu: śnieg na szczytach dalekich gór, nagie drzewa, zamarznięta
rzeka, po której, jak na obrazach Brueghla, ślizgają się na łyżwach dzieci.
Wśród nich wyraźnie widziałam jego, mojego ojca, choć wtedy jeszcze nie mojego
ojca, lecz jedynie kogoś, kto będzie moim ojcem, kogoś, kto był moim ojcem. Nagle okolica się zazieleniła, drzewa okryły
się kwiatem, różowym i białym. Przekwita na moich oczach głóg, słońce
przelatuje nad wsią Kraljevčani, dzwonią dzwony w wiejskim kościółku, ryczą
krowy w oborach, a okna domów lśnią różowym odblaskiem porannego słońca, w
którym tają lodowe stalaktyty na rynnach.
Potem, jakby wszystko to się odbywało na moich oczach, widziałam
kondukt pogrzebowy kierujący się ku wiejskiemu cmentarzowi. Czterej mężczyźni z
odkrytymi głowami niosą na ramionach trumnę z jodłowego drzewa, a na czele, z
kapeluszem w ręku, kroczy człowiek, o którym wiem – i tak też zapisano w Księdze
– że to mój dziadek ze strony ojca, Marko, mąż nieboszczki, rozpoczynającej
właśnie wieczną drogę. Jest tam wszystko, co jej dotyczy, przyczyna choroby i
zgonu, rok urodzenia, przebieg choroby. Piszą, jak ubrano ją do trumny, kto ją
obmył, kto położył monety na oczach, kto podwiązał jej brodę, wyciosał trumnę,
gdzie ścięto drzewo. Myślę, że na podstawie tego może pan sobie wyobrazić choć
w przybliżeniu, jak wielką ilość informacji wnoszą do Encyklopedii umarłych
ludzie podejmujący trudne i chwalebne zadanie, aby – obiektywnie i bez cienia
stronniczości – zanotować jak najwięcej o tych, którzy zakończyli ziemską
wędrówkę i wchodzą w wieczne trwanie. (Ludzie ci wierzą bowiem w cud biblijnego
zmartwychwstania i tę olbrzymią kartotekę przygotowuje na ów moment. Każdy
będzie mógł w niej odnaleźć nie tylko swoich bliskich, lecz przede wszystkim
własną zapomnianą przeszłość. Rejestr ten będzie wtedy wielką skarbnicą pamięci
i jedynym w swoim rodzaju dowodem zmartwychwstania). Gdy chodzi o życie
ludzkie, nie czynią oni różnicy między kupcem z Baniji a jego żoną, między
wiejskim popem (był nim mój pradziadek) a wiejskim dzwonnikiem, niejakim
Ciukiem, którego nazwisko również zanotowano w Księdze. Jedyny warunek,
by znaleźć się w Encyklopedii umarłych – uprzytomniłam to sobie od razu,
najpierw przyszła ta myśl, a potem dopiero ją sprawdziłam – polega na tym, że
ludzie, których nazwiska stanowią tu hasła, nie mogą figurować w żadnej innej
encyklopedii. Gdy kartkowałam tom na „M” – jeden z tysiąca tomów na tę literę –
rzucił mi się w oczy brak znanych nazwisk. W Encyklopedii, jako osobne
hasło, nie figuruje Mažuranić ani Meyerhold, ani Maimberg, ani Maretić,
z którego gramatyki uczył się mój ojciec, ani Meštrović,
którego widział raz na ulicy, ani Milojević Tasa, tłumacz Kautsky’ego (mój
ojciec rozmawiał z nim kiedyś „Pod Rosyjskim Carem”). Encyklopedia umarłych jest
dziełem sekty czy organizacji religijnej, która w swoim demokratycznym
programie uwypukla egalitarystyczną wizję świata umarłych – inspirowaną
niewątpliwie jakąś przesłanką z Biblii – z zamiarem wyrównania
niesprawiedliwości ludzkiej i dania wszystkim stworzeniom bożym jednakowego
miejsca w wieczności. Wkrótce też zrozumiałam, że Encyklopedia nie sięga
w dalekie mroki czasu i historii, ale początki jej można datować gdzieś po roku
1789. Ta dziwna kasta erudytów musi mieć na całym świecie zwolenników, którzy
ryją w nekrologach i życiorysach uparcie i dyskretnie, a następnie opracowują
dane i dostarczają do centrali znajdującej się w Sztokholmie. (A może –
błysnęło mi w pewnej chwili – należy do nich między innymi pani Johanson?
Ponieważ zwierzyłam się jej ze swego nieszczęścia, może przyprowadziła mnie
tutaj, żebym odkryła w tej bibliotece Encyklopedię umarłych i znalazła w
niej odrobinę pociechy?) To wszystko, co mogę wiedzieć czy wyobrażam sobie na
temat pracy tych ludzi. Myślę, że przyczyn ich tajemnej działalności można się
dopatrzyć w długiej tradycji prześladowań ze strony Kościoła, a skądinąd praca
nad encyklopedią taką jak ta wymaga zrozumiałej dyskrecji dla uniknięcia presji
ludzkiej próżności i zapobieżenia próbom korupcji.
Nie mniej dziwny od tej tajnej działalności jest ich styl, ów
niewiarygodny amalgamat encyklopedycznej lapidarności i biblijnego
krasomówstwa. Na przykład suche dane, które odnajduję w moim zeszycie takimi,
jak je zanotowałam, tam, w kilku akapitach, zagęszczone są do tego stopnia, że
przed oczyma czytelnika pojawia się nagle, jakby za sprawą magii, skąpana w
słońcu okolica, wielka zmienność obrazów. Oto niosą trzyletniego chłopca w
spiekocie słonecznego dnia górskimi ścieżkami, niosą do dziadka ze strony
matki, a w tle, na drugim i trzecim planie – nie wiem, jak to określić – widać
żołnierzy, poborców podatkowych, żandarmów, słychać daleki grzmot armat i
ochrypłe ujadanie psów. Zwięźle przedstawiono przebieg pierwszej wojny
światowej: dudnią pociągi w pobliżu jakiegoś miasteczka, gra orkiestra dęta,
bulgoce woda w otworze manierki, pęka szkło, powiewają w rękach chusteczki...
Wszystko to są osobne paragrafy, każdy okres podany jest w formie swoistej
poetyckiej kwintesencji i metafory, nie zawsze chronologicznie, ale w dziwnej
symbiozie czasów, przeszłego, teraźniejszego i przyszłego. Bo jak inaczej
wytłumaczyć zawarty w tym tekście, w bogato ilustrowanej księdze jego
pierwszych pięciu lat spędzonych u dziadka w Komogovinie, żałosny komentarz,
który, jeśli dobrze pamiętam, brzmi: „Będą
to najlepsze lata jego życia”? Są tu zagęszczone obrazy dzieciństwa,
sprowadzające się, można powiedzieć, do znaków ideograficznych: nazwiska
nauczycieli, kolegów, „najlepsze lata” chłopca na tle zmieniających się pór
roku; jego rozradowana twarz w strugach deszczu, kąpiel w rzece, zjeżdżanie na
sankach z zasypanego śniegiem pagórka, łowienie pstrągów, a zaraz potem – lub
jednocześnie, jeżeli jest to możliwe – powrót żołnierzy z europejskich pól
bitewnych, manierka w ręku chłopca, maska gazowa z rozbitym szkłem obok nasypu.
l znów nazwiska, życiorysy. Spotkanie wdowca Marka z przyszłą żoną, Sofiją Rebrača
z Komogoviny, uroczystość zaślubin, świst bata, kłus wiejskich koni,
powiewające chorągwie i wstążki, ceremonia zamiany obrączek, krąg taneczny i
piosenka przed bramą cerkwi, chłopiec w białej koszuli, w odświętnym ubraniu, z
gałązką rozmarynu w klapie marynarki.
Tu, w moim zeszycie, napisane jest tylko „Kraljevčani”, ale w Encyklopedii
okres ten obejmuje kilka zwięzłych paragrafów; odnotowano porę wstawania,
chwilę, gdy odezwała się kukułka z zegara ściennego i chłopiec, zaspany, zerwał
się ze snu. Są nazwiska woźniców, nazwiska sąsiadów, którzy ich żegnali,
portret pana nauczyciela i jego słowa skierowane do nowej mamy chłopca; rady
duchownego, słowa tych, którzy zostawali we wsi i machali im na pożegnanie.
Niczego tu, powiadam, nie brakuje, niczego nie pominięto, ani wyglądu
drogi, ani koloru nieba, a inwentarz gazdy Marka przedstawiony jest z
najdrobniejszymi szczegółami. O niczym nie zapomniano, nawet o autorach dawnych
podręczników szkolnych i czytanek pełnych dobrotliwych rad, pouczających opowieści
i biblijnych paraboli. Odnotowano każdy rozdział życia, każde doznanie, każdą
rybę schwytaną na wędkę, nazwę każdej rośliny zerwanej przez chłopca.
A oto mój ojciec w wieku młodzieńczym: jego pierwszy kapelusz, pierwsza
jazda dorożką, o świcie. Oto imiona dziewcząt, słowa piosenek, które śpiewało
się w tamtych czasach, tekst listu miłosnego, gazety, jakie czytał – cały ten
okres zawarty w jednym jedynym passusie.
Teraz już jesteśmy w Rumie, gdzie mój ojciec chodzi do gimnazjum. Niech
ten przykład będzie dla pana ilustracją, w jakiej mierze Encyklopedia
umarłych jest wszystkowiedzem, jak to się kiedyś mówiło. Zasada wydaje się
oczywista, chociaż człowiekowi dech zapiera ta erudycja, ta potrzeba
zanotowania wszystkiego, co składa się na życie ludzkie. Mamy tu zatem zwięzłą
historię Rumy, opis miasta i jego klimatu, opis węzła kolejowego; nazwę
drukarni i spis wszystkiego, co z niej wówczas wychodziło, jakie książki i
jakie gazety; przedstawienia wędrownych teatrzyków i atrakcje występujących
gościnnie cyrków; opis cegielni... gdzie pewien młodzian, oparty o pień akacji,
mówi na ucho pewnej dziewczynie miłosne i trochę nieprzyzwoite słowa (tekst
podany jest w całości). A wszystko to – drukarnia, zaimprowizowana kurtyna,
słoń z cyrku, linia kolejowa odgałęziająca się stąd w stronę Šabacu
– występuje w związku z postacią, o której mowa. Jest poza tym wyciąg z
dziennika klasowego, są oceny, rysunki, nazwiska kolegów – aż do siódmej klasy
gimnazjum (siódmej B), w której chłopak zetrze się z profesorem L. D.,
nauczycielem historii i geografii.
Nagle znajdujemy się w sercu innego miasta, jest rok 1928, młodzian ma
na czapce uczniowskiej cyfrę VIII, zapuścił wąsiki. (Wąsiki te będzie nosił
przez całe życie. Kiedyś, nie tak dawno, przez nieuwagę zahaczył je brzytwą, a
potem zgolił. Rozpłakałam się na jego widok – był to inny człowiek. W tym
płaczu pojawiła się na chwilę niejasna świadomość tego, jak bardzo będzie mi go
brak, gdy odejdzie.) Widzimy go teraz przed kawiarnią „Grodzką” i zaraz potem w
kinie, gdzie słychać dźwięki pianina, a na ekranie toczy się „Podróż na
księżyc”. Następnie spotykamy go przed słupem z ogłoszeniami na placu Jelačicia,
gdzie przygląda się świeżo rozlepionym afiszom, a jeden z nich – ten szczegół
podaję tylko jako kuriozum – zapowiada odczyt Krležy.
Nazwisko Anny Eremiji, ciotki, u której zamieszka w Zagrzebiu, przy ulicy Jurišicia,
widnieje tuż obok nazwiska Križaja, śpiewaka operowego, którego spotkał na
starym mieście, lvana Labusa, u którego naprawiał „trzewiki”, i niejakiego Ante
Dutiny, w którego piekarni kupował bułeczki...
Do Belgradu, w tym dawnym roku 1929, wjeżdża się przez most na Sawie,
prawdopodobnie tak samo jak dziś, z radością ze spotkania. Słychać dudnienie
pociągu sunącego po żelaznej konstrukcji mostu. Sawa płynie mętnozielona,
parowóz gwiżdże i zwalnia, a w oknie wagonu drugiej klasy pojawia się mój
ojciec, wpatrzony w daleką panoramę nieznajomego miasta. Ranek jest chłodny,
mgła wolno podnosi się nad horyzontem, z komina statku „Smederevo” wzbija się
czarny słup dymu, słychać ochrypłe buczenie statku, który lada moment odpłynie
do Nowego Sadu.
Mój ojciec spędził w Belgradzie, z małymi przerwami, około
pięćdziesięciu lat, a tę sumę życia, ten zbiór jakichś osiemnastu tysięcy dni i
nocy (czterysta trzydzieści osiem tysięcy godzin) zawarto tutaj, w Księdze
umarłych, na przestrzeni pięciu czy sześciu stron. Szanuje się przy tym
chronologię, przynajmniej w głównych zarysach, bo dni płyną jak rzeka czasu, do
ujścia, do śmierci.
We wrześniu tegoż dwudziestego dziewiątego roku D. M. zapisuje się do
szkoły geodezyjnej, a Księga podaje historię tej szkoły w Belgradzie i
przemówienie dyrektora Stojkovicia (który życzy przyszłym geometrom, żeby
uczciwie służyli królowi i ojczyźnie, jako że na nich spoczywa niełatwe zadanie
naniesienia na mapy nowych granic naszego kraju). Teraz nazwy pól słynnych
bitew i nie mniej słynnych klęsk z czasów pierwszej wojny światowej – Kajmakčalan,
Mojkovac, Cer, Kolubara, Drina – mieszają się z nazwiskami poległych profesorów
i uczniów, a tuż obok odnotowano oceny z geometrii wykreślnej, rysunków,
historii, religii, kaligrafii. Pojawia się imię pewnej Rosy, Roksandy,
kwiaciarki, z którą D. M. flirtował, jak się to wówczas mówiło, a także
nazwiska: Borivoja-Bory Ilicia, właściciela gospody, Milenka Azanji, krawca,
Kosty Stavroskiego, do którego mój ojciec wstępował na świeży burek [1],
niejakiego Krtinicia, który go ograł w karty. Następują daty wycieczek na Avalę
i Kosmaj, daty ślubów i pogrzebów, w których uczestniczył, spis filmów i
meczów, jakie oglądał, nazwy ulic, przy których mieszkał: Cetyńska, Carycy
Milicy, Gavrila Principa, Króla Piotra Pierwszego, Księcia Miłosza, Požeška,
Kamenička, Kosmajska, Branka Radičevicia; nazwiska tych, z których podręczników
uczył się geografii, geometrii i planimetrii, tytuły książek, które lubił: Król
gór, Hajduk Stanko, Bunt chłopów; nabożeństwa, widowiska cyrkowe, defilady
organizowane przez Towarzystwo „Sokół”, uroczystości szkolne, wystawy rysunków
(na jednej z nich jury wyróżniło akwarelę mojego ojca). Odnotowano także dzień,
kiedy zapalił pierwszego papierosa, w ubikacji szkolnej, za namową niejakiego
Iwana Gierasimowa, syna emigrantów rosyjskich, który w tydzień później
zaprowadził go do znanej w ówczesnym Belgradzie gospody, gdzie gra orkiestra
cygańska, a rosyjscy hrabiowie i oficerowie płaczą przy dźwiękach bałałajki i
gitary... Wszystko, wszystko tu jest: uroczystość odsłonięcia pomnika na
Kalemegdanie, zatrucie lodami kupionymi na rogu ulicy Macedońskiej, jakieś
modne pantofle „shimmy”, na które dostał pieniądze od swego ojca w nagrodę za
dobrze zdany egzamin dyplomowy.
Następny akapit mówi o jego wyjeździe do Užičkiej
Požegi, jest rok 1933, maj. Wraz z nim siedzi w przedziale drugiej klasy ów
Gierasimow, syn emigranta. Jest to ich pierwsza posada: wymierzają ziemię
serbską, sporządzają szkice kartograficzne i szkice do katastru, taszczą tyczki
i teodolit, na zmianę; na głowach mają słomkowe kapelusze, już lato, słońce
przypieka, drapią się na góry, nawołują, krzyczą; zaczynają się jesienne
deszcze, świnie ryją, bydło się niepokoi, trzeba schować teodolit, który
przyciąga pioruny. A wieczorem, u nauczyciela wiejskiego Milenkovicia piją
śliwowicę, obraca się rożen, Gierasimow klnie na przemian po serbsku i po
rosyjsku, mocna ta rakija. W listopadzie tegoż roku nieszczęsny Gierasimow
umiera na zapalenie płuc, a D.M. będzie stał nad łóżkiem konającego i słuchał
jego majaczeń. Podobnie będzie stał nad jego grobem, ze spuszczoną głową, z
kapeluszem w ręku, rozmyślając o przemijaniu.
Oto co mi zostało w pamięci z tej lektury, oto co zostało w moich
notatkach czynionych naprędce, przemarzniętymi palcami, tamtej nocy, tamtego
ranka właściwie. A są to całe dwa lata, dwa na pozór monotonne lata, gdy D.M.
od maja do listopada, według hajduckiego kalendarza, nosi stojak i teodolit po
górach i dolinach; zmieniają się pory roku, rzeki wylewają i wracają do swoich
koryt, liście zielenią się, a później żółkną, mój ojciec siedzi w cieniu
kwitnących śliw, potem kryje się pod jakąś strzechę, błyskawice rozświetlają
wieczorny pejzaż, echo grzmotów rozlega się w kotlinach.
Jest lato, słońce praży, a nasi geometrzy (teraz towarzyszy mu niejaki
Dragović) wstępują w południe do pewnego domu (ulica i numer), pukają do drzwi,
proszą o wodę. Pojawia się dziewczyna, wynosi dzban lodowatej wody, niczym w
pieśni ludowej. Dziewczyna – sądzę, że pan się domyśla – będzie tą, która
zostanie moją matką.
Nie chcę panu opowiadać, teraz, z pamięci, jak to wszystko jest tam zanotowane, opisane – dzień, gdy
przyszedł prosić o jej rękę, przebieg rozmowy, staroświeckie wesele, które
kosztowało krocie, cały malowniczy folklor, który był częścią tego życia –
ponieważ wszystko wydaje mi się niewystarczające i fragmentaryczne w porównaniu
z oryginałem. Muszę jednak wspomnieć, że jest tam spis świadków i oficjalnych
gości, nazwisko duchownego, który udzieli im ślubu, są toasty i piosenki,
prezenty oraz ci, którzy je przynieśli, spis potraw i napojów. Potem, zgodnie z
chronologią, następuje pięciomiesięczny okres, od listopada do maja, gdy młoda
para osiedla się w Belgradzie, opisane są meble i rozkład mieszkania, ceny
kuchenki, łóżek i szafy, jak też czułości, które w podobnych warunkach zawsze
są takie same, a zawsze tak odmienne. Albowiem – i sądzę, że to jest
podstawowym przesłaniem autorów Encyklopedii – nic się nigdy nie
powtarza w historii istot ludzkich, wszystko, co na pierwszy rzut oka wydaje
się identyczne, bywa zaledwie podobne; każdy człowiek jest gwiazdą samą w
sobie, wszystko zdarza się zawsze i nigdy, wszystko się powtarza nieskończenie
i niepowtarzalnie. (Dlatego autorzy Encyklopedii umarłych, tego cennego
pomnika różnorodności, tak wielką rolę przypisują szczegółom, a każde ludzkie
stworzenie to dla nich świętość.)
Gdyby nie obsesyjna idea autorów o niepowtarzalności każdej ludzkiej
istoty, o wyjątkowości każdego zdarzenia, czemuż by miały służyć nazwiska
duchownego i człowieka prowadzącego księgi metrykalne, opis strojów weselnych i
nazwa jakiejś tam wsi Gledić koło Kraljeva, ze wszystkimi szczegółami
stanowiącymi o związku człowieka z krajobrazem? Opisuje się bowiem przyjazd
mojego ojca „w teren”, jego pobyt, w owym hajduckim czasie maj-listopad, na
wsi. Nazwisko Jovana Radojkovicia (w którego karczmie geometrzy piją wieczorem
chłodzone wino i gdzie mogą brać na kredyt) zanotowane jest tak samo, jak imię
dziecka niejakiego Stevana Janjicia – Svetozar – które mój ojciec trzymał do
chrztu, jak nazwisko doktora Levstika, wygnańca ze Słowenii, który zapisze mu
lekarstwa na nieżyt żołądka, albo niejakiej Radmili-Rady Mavrevej, którą
powalił na siano, w pewnej stodole.
Z racji służby wojskowej mojego ojca zarysowano w Księdze
ścieżki, które przemierzał V Oddział Piechoty, stacjonujący w Mariborze; są też
nazwiska oficerów i podoficerów wraz z ich stopniami, a także nazwiska kolegów
z tej samej sali; odnotowano jakość produktów w żołnierskiej kantynie,
stłuczenie kolana podczas nocnego marszu, karę za zgubienie rękawiczki, nazwę
gospody, w której D.M. oblewał odkomenderowanie do Požarevacu.
Na pierwszy rzut oka niczym się to nie wyróżnia, jak każda służba,
każde odkomenderowanie, ale ów Požarevac i siedmiomiesięczny pobyt mojego ojca w
koszarach, z punktu widzenia autorów Encyklopedii, jest jedyny w swoim
rodzaju: nigdy więcej, nigdy, nie
będzie w drugiej połowie roku 1935 przebywał niejaki D.M., geometra, w požarevackich
koszarach i nie będzie kreślił planów przy piecu rozmyślając o tym, jak podczas
nocnego marszu, przed kilku miesiącami, zobaczył morze.
To morze ujrzane ze zboczy Velebitu, dwudziestego ósmego kwietnia roku
1935, ujrzane po raz pierwszy w wieku lat dwudziestu czterech, zostanie w nim
jak objawienie, jak sen, i D.M. będzie je nosił w sobie przez lat niemal
czterdzieści, z niezmienną wyrazistością, niby tajemnicę, niby przywidzenie, o
którym się nie mówi. Po tylu latach sam już nie był pewien, czy naprawdę
widział wtedy szeroką przestrzeń morską, czy tylko horyzont, tak że jedynym
rzeczywistym morzem będzie dla niego i pozostanie akwamaryna na mapach, gdzie
głębię oznacza się ciemniejszym, a płyciznę jaśniejszym kolorem niebieskim.
Myślę, że właśnie dlatego całymi latami nie chciał wyjeżdżać na urlop w
czasach, gdy ludzie już tłumnie udawali się do nadmorskich miejscowości,
załatwiając to przez związki zawodowe lub agencje turystyczne. W tym jego
sprzeciwie był dziwny strach, jakby się obawiał rozczarowania, jakby bliskie
spotkanie z morzem mogło zniszczyć w nim daleką wizję, która opromieniła jego
życie dwudziestego ósmego kwietnia roku trzydziestego piątego, gdy po raz
pierwszy ujrzał z dala, o wczesnym świcie, błękit Adriatyku.
A wszystkie wymówki, do jakich się uciekał, żeby oddalić spotkanie z
morzem, były zazwyczaj nie dość przekonujące: nie chce jechać na letnisko jako
tak zwany turysta, nie ma na to pieniędzy (co nie było dalekie od prawdy), nie
znosi ostrego słońca (choć całe życie spędził w jego palących promieniach),
mamy zostawić go w spokoju, bardzo mu dobrze w Belgradzie, za spuszczonymi
żaluzjami. W tym rozdziale Encyklopedii umarłych opracowano szczegółowo
jego morską przygodę, od pierwszej lirycznej wizji w roku tysiąc dziewięćset
trzydziestym piątym aż do rzeczywistego spotkania oko w oko z morzem, w jakieś
czterdzieści lat później.
A nastąpiło to pierwsze rzeczywiste spotkanie z morzem w roku tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątym piątym, gdy na powszechne nalegania zgodził się w
końcu wyjechać do Rovinja razem z mamą, do domku przyjaciół, który tego lata
był wolny.
Wrócił przed czasem, niezadowolony z klimatu, niezadowolony z
organizacji wypoczynku, z programu telewizyjnego, niezadowolony z powodu tego
tłumu, brudnego morza, z powodu mnóstwa meduz, z powodu drożyzny i strasznego
„zdzierstwa”. O samym morzu, poza jego zanieczyszczeniem („publiczna kloaka dla
turystów”) i meduzami („ściąga je ludzki smród, jak wszy”), nie powiedział nic,
ani słowa. Tylko machał ręką. Teraz dopiero wiem, co to znaczyło: jego
długoletni sen o Adriatyku, dawne przywidzenie było piękniejsze i bardziej
imponujące, milsze i bardziej niewinne niż ta brudna woda, w której chlapali
się tłuści, tędzy mężczyźni i wysmarowane olejkami kobiety, „czarne jak
zwęglone szczapy".
Pierwszy i ostatni raz wyjechał wówczas nad morze. Teraz wiem, że umarł
w nim wtedy, niby jakaś droga istota, ów daleki sen, dalekie złudzenie (jeżeli
było to złudzenie), które nosił w sobie niemal przez czterdzieści lat.
Ale widzi pan, przeskoczyłam za jednym zamachem czterdzieści lat jego
życia, a idąc chronologicznie jesteśmy dopiero w roku trzydziestym siódmym czy
ósmym. D. M. ma już dwie córki (syn przyjdzie później), poczęte w zapadłych
dziurach serbskiej prowincji; mógł to być Petrovac nad Mlavą albo Despotovac,
Stepojevac, Bukovac, Ćuprija albo Jelašica, Matejevica, Čečina
albo Vlasina, Knjaževac albo Podvis. Proszę nakreślić w wyobraźni
mapę tych okolic, powiększyć każdą z tych kropeczek na mapie zwykłej czy
wojskowej (1:50 000), powiększyć je do rzeczywistych rozmiarów, oznaczyć ulice
i domy, w których mieszkał, a następnie wejść na podwórze, do domu, wyrysować
plan mieszkania, sporządzić spis mebli i drzew owocowych; i proszę nie zapomnieć
o nazwach kwiatów rosnących w ogrodzie za domem ani o gazetach, które czyta
D.M., a które piszą o pakcie Ribbentrop-Mołotow, o ucieczce rządu królewskiego,
o cenach smalcu i węgla, o niezwykłych osiągnięciach asa lotniczego
Aleksicia... O, tak to robią mistrzowie Encyklopedii.
Albowiem każde wydarzenie wiąże się tu, jak mówiłam, z jego osobistym
losem, każdy nalot na Belgrad i marsz wojsk niemieckich na wschód, i ich
cofanie się ukazane jest jakby jego oczyma i sprzęgnięte z jego życiem.
Szczegółowo opisuje się dom przy ulicy Palmoticia i jego mieszkańców, gdyż w
piwnicy tego domu mój ojciec przeżyje razem z nami bombardowanie Belgradu;
potem następuje takiż opis domu w Stepojevacu (nazwisko właściciela, plan
pomieszczeń itd.), dokąd ojciec odwiezie nas w czasie wojny, są tu podane ceny
chleba, mięsa, drobiu, rakiji. Znajdzie pan także w Księdze umarłych
jego rozmowę z szefem policji w Knjaževacu, pismo zawiadamiające o zwolnieniu z pracy
w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim, i zobaczy pan oczami wyobraźni,
jak wkrótce potem zbiera liście w Ogrodzie Botanicznym i na ulicy Palmoticia,
jak wygładza je i wkleja do zielnika córki podpisując kaligraficznym pismem:
„Dmuchawiec” (Taraxacum officinale) albo „Lipa” (Tilia), tak jak
pisał na mapach „Morze Adriatyckie” albo „Vlasina”.
Olbrzymia rzeka jego biografii, ta saga rodzinna, ma swoje odnogi; tak
więc, równolegle do pracy ojca w cukrowni, w latach 1943-1944, zawarty będzie w
tej swoistej kronice i podsumowaniu również los mojej matki i nasz, jego dzieci
– całe tomy sprowadzone do kilku wymownych paragrafów. Jego wczesne wstawanie
uzyska w ten sposób związek z wczesnym wstawaniem matki (która udaje się na
wieś, żeby zamienić staroświecki zegar ścienny, część swego posagu, na kurę
albo kawałek słoniny) i z wychodzeniem nas, dzieci, do szkoły. Ów poranny
rytuał (w tle słychać z radia, gdzieś w sąsiedztwie, melodię „Lli Marlen”)
wykorzystuje się tu jako właściwą okazję do oddania nastroju rodzinnego w domu
zdymisjonowanego geometry w latach okupacji (postne śniadanie z sucharków i
zbożowej kawy) i do przeglądu „mody” z lat 1943-1944, kiedy nosiło się
drewniaki, nauszniki i płaszcze szyte z wojskowych koców.
Fakt, że mój ojciec, z wielkim ryzykiem, przynosił pod płaszczem melasę
z „fabryki Milišicia”, w której pracował wtedy na dniówki, ma
dla Encyklopedii umarłych takie samo znaczenie, jak akt dywersji na
Klinice Okulistycznej, tu, w sąsiedztwie, albo wyczyny wujka Cveji Karakaševicia,
rodem z Rumy, który okradał niemiecki Klub Oficerski przy Francuskiej 7, gdzie
pracował jako „zaopatrzeniowiec”. Kuriozum polegające na tym, że dzięki temuż
Cveji Karakaševiciowi parę razy jedliśmy w czasach okupacji
tłuste karpie (które przez noc pływały w dużej emaliowanej wannie w naszej
łazience) i zakrapiali je francuskim szampanem z tegoż Klubu Oficerskiego „Pod
Trzema Huzarami”, nie uszło oczywiście uwagi redaktorów Encyklopedii.
Zgodnie ze swą zasadą programową – że w życiu człowieka nie ma rzeczy
nieważnych ani hierarchii zdarzeń – odnotowali wszystkie przebyte przez nas choroby
wieku dziecięcego, świnkę, anginy, koklusz, świerzb, a także pojawienie się
wszy i kłopoty ojca z płucami. (Diagnoza odpowiadająca orzeczeniu doktora
Djurovicia: rozedma jako następstwo nadmiernego palenia papierosów.) Ale
znajdzie pan tu również plakat na tablicy ogłoszeń obok targu Bajlona, z listą
rozstrzelanych zakładników, wśród których są przyjaciele i bliscy znajomi
mojego ojca; nazwiska powieszonych patriotów, których ciała kołyszą się na
latarniach w samym centrum, na ulicy Terazije; słowa oficera, który żąda od
ojca ausweisu w restauracji dworcowej w Niszu; opis czetnickiego wesela
we Vlasotincach, gdzie przez całą noc strzelano z karabinów.
Walki uliczne w Belgradzie, w październiku roku 1944, ukazane są tak,
jak widział je mój ojciec z ulicy Palmoticia, przez którą przejeżdża bateria
górska, a na rogu leży padły koń. Łoskot czołgów zagłusza na moment
przesłuchiwanie volksdeutscha nazwiskiem Franjo Herman, którego błagania
dobiegają przez cienką ścianę z sąsiedniego domu, gdzie oficer OZN-y [2]
dokonuje sądu i zemsty ludu. W nagłej ciszy, jaka nastała po przejeździe
radzieckiego czołgu, ostro rozbrzmiewa salwa na sąsiednim podwórku, a krwawa
plama na murze, którą mój ojciec zobaczył z okna ubikacji, i ciało
nieszczęsnego Hermana w pozycji embrionu także zostaną uwiecznione w Księdze
umarłych, wraz z komentarzem ukrytego obserwatora.
Historia jest dla redaktorów Księgi umarłych sumą ludzkich
losów, całokształtem ulotnych zdarzeń. Dlatego odnotowują każdą czynność, każdą
myśl, każde dobroczynne tchnienie, każdą cyferkę na mapie wpisują do rejestru,
każdą łopatę odrzucającą błoto, każdy ruch, który spowodował podniesienie cegły
z ruin.
Pracę wykonywaną przez mojego ojca w Państwowym Urzędzie Katastralnym
po wojnie, gdy ziemię wymierza się na nowo i wpisuje rezultaty do ksiąg, jak
zwykle po wielkich historycznych przełomach, przedstawiono ze wszystkim, czego
wymaga taki rozdział, podając klasę gruntów, numery ksiąg hipotecznych,
zmienione nazwy niemieckich wsi i nazwy osiedli nowych osadników. Niczego tu,
powiadam, nie brakuje: gliny, która lepi się do gumiaków kupionych od pijanego
żołnierza; ciężkiej biegunki po zjedzeniu nieświeżych gołąbków w jakiejś
knajpie w Indjiji; awantury z Bośniaczką, kelnerką w Somborze; upadku z roweru
i stłuczenia łokcia w pobliżu Čantawira; nocnej jazdy wagonem bydlęcym na linii
Senta – Subotica; kupna tłustej gęsi, którą mój ojciec przywiezie do domu na
Nowy Rok; popijawy z rosyjskimi inżynierami w Banoviciach; wyrywania zęba
trzonowego w polu, obok studni z żurawiem; wiecu, na którym D. M. przemoknie do
nitki; nagłej śmierci mierniczego nazwiskiem Stevo Bogdanov, który gdzieś pod
lasem nastąpił na minę, a z którym mój ojciec dzień wcześniej grał w bilard;
ponownego pojawienia się akrobaty lotniczego Aleksicia na niebie nad
Kalemegdanem; ciężkiego zatrucia alkoholem w miejscowości Mrakodol; jazdy
przepełnioną ciężarówką po błotnistej drodze od Zrenjanina do Elemira;
sprzeczki z nowym szefem, niejakim Šuputem, na gruntach w pobliżu Jašy
Tomicia; kupna tony węgla brunatnego z kopalni w Banoviciach i wyczekiwania od
czwartej rano w kolejce, nad Dunajem, przy temperaturze minus piętnaście; kupna
stołu z marmurowym blatem, na pchlim targu; śniadania składającego się z
„amerykańskiego” sera i sproszkowanego mleka w stołówce robotniczej „Bośnia”;
choroby i śmierci jego ojca; palenia świec na cmentarzu w Dzień Zaduszny;
gwałtownej kłótni z niejakim Petarem Jankoviciem i Savą Dragoviciem, którzy
bronią tezy o słuszności linii Stalina, oraz toczącego się między nimi dialogu;
argumentów jednych i kontrargumentów drugiego (gdzie wszystko się skończy
ochrypłym „Stalin was ...bał!” mojego ojca).
Tak Encyklopedia wprowadza nas w atmosferę tamtych czasów, w
wydarzenia polityczne.
Lęk, jaki ogarnie mojego ojca, i milczenie, które sama dobrze pamiętam,
milczenie ciężkie i przykre, tłumaczy Księga zaraźliwym strachem:
pewnego dnia D.M. dowiedział się, że ów Petar Janković, jego kuzyn i kolega, co
dzień o szóstej musiał chodzić na rozmowy do UDB-y [3] (zresztą wskutek donosu
wspomnianego Dragovicia), a potem dopiero zjawiał się w pracy, z twarzą
sczerniałą i opuchniętą od otrzymanych policzków i z niewyspania; i tak każdego
bożego dnia, ciut świt, przez jakieś sześć miesięcy, aż do czasu, kiedy
przypomniał sobie nazwiska ludzi, którzy dzielili z nim złudzenia co do Stalina
i słuchali Radia Moskwa.
Pomijam tu całą historię rodzinną w miniaturze – kłótnie, pogodzenia,
wyjazdy do uzdrowisk. Pomijam spis przedmiotów, które mój ojciec wniósł do
domu, a które w Encyklopedii zinwentaryzowano z gospodarską
pieczołowitością. Wspomnę tylko o radiu marki „Orion”, o Dziełach Zebranych
Maksyma Gorkiego, oleandrze w dużej drewnianej skrzynce i o beczce do kiszenia
kapusty, jako że one wydają mi się ważniejsze niż inne drobiazgi wyliczone w Księdze,
łącznie z materiałem i dodatkami do uszycia garnituru, które kupiłam mu z
pierwszej pensji, oraz butelką martela, którą wysuszył kiedyś do kolacji.
Encyklopedia
umarłych nie zajmuje się
jednak wyłącznie dobrami materialnymi, nie jest to księga podwójnej buchalterii
ani rejestr, ani indeks nazwisk, taki jak Księgi Królewskie czy Księga
Rodzaju, choć tym jest także; mówi się w niej o stanach duchowych
człowieka, o jego poglądzie na świat, na Boga, o wątpliwościach co do istnienia
tamtego świata, o normach moralnych. A to, co po prostu zadziwia, to jedyna w
swoim rodzaju łączność świata zewnętrznego i wewnętrznego, uwypuklanie faktów
materialnych, które następnie uzyskują logiczny związek z człowiekiem, z tym,
co się nazywa jego duszą. Niektóre obiektywne dane – jak wprowadzenie
instalacji elektrycznej do pieców kaflowych w roku 1969, pojawienie się
„tonsury” na głowie mojego ojca czy jego nagłe łakomstwo, sporządzanie napoju
orzeźwiającego z czarnego bzu, według przepisu belgradzkiej „Polityki” –
redaktorzy pozostawiają bez komentarza, ale na przykład jego nieoczekiwaną
pasję zbierania znaczków pocztowych w wieku bliskim starości tłumaczą jako
rekompensatę za długie lata bezruchu. Nie mają wątpliwości, że w oglądaniu
znaczków przez lupę znajduje upust tylko część stłumionej fantazji, jaka kryje
się często w ludziach spokojnych i stabilnych, mało skłonnych do podróży i
przygód, część tego utajonego mieszczańskiego romantyzmu, który określał także
stosunek ojca do morza. (Ponieważ rzeczywiste podróże i dalekie pejzaże
zastąpił on wygodnymi podróżami wyobraźni, a zainteresowanie pierwszego wnuka
motylim światem znaczków pocztowych było jedynie wymówką, którą stosował, żeby
nie narazić się na śmieszność w oczach ludzi i we własnych oczach.)
Jest to już, jak pan widzi, ta część jego krajobrazu duchowego, która
znajduje się blisko ujścia, a w której pogrzeby przyjaciół i bliskich następują
po sobie z taką częstotliwością, że każdy człowiek – nawet mniej skłonny do
cichej medytacji niż mój ojciec – staje się filozofem, jeżeli filozofią jest
rozmyślanie o sensie istnienia.
Niezadowolony z życia, trapiony starczą melancholią, której nic nie
może złagodzić, ani oddane dzieci, ani dobre wnuki, ani względny spokój
codzienności, zaczął gderać i upijać się coraz częściej. Dostawał nagłych
napadów złości, których nikt by się nie spodziewał u tego spokojnego człowieka
z łagodnym uśmiechem. Przeklinał Boga, niebo, ziemię, Rosjan, Amerykanów,
Niemców, władzę i tych, którzy wyznaczyli mu tak nędzną emeryturę za najemniczą
pracę tylu lat, a najbardziej telewizję, która wypełniała mu pustkę wieczorów
wnosząc do domu, z aż obraźliwą bezczelnością, wielką iluzję życia.
Nazajutrz, przyszedłszy do siebie, zaczynał cichą pokutę: karmił
szczygła na tarasie, gwizdał dla niego trzymając wysoko nad głową klatkę niby
latarnię w ciemnościach ludzkiej udręki. Albo też, zdjąwszy w końcu piżamę,
ubierał się postękując, wkładał kapelusz i szedł na Pocztę Główną, na Takovską,
po znaczki. Po południu, siedząc na brzeżku fotela, z wnukiem obok siebie,
popijał kawę i cienkimi pęsetkami rozmieszczał znaczki w klaserach.
Niekiedy, w chwilach rozpaczy, biadał nad swoim życiem, skomlał
starczo, że Bóg nie pozwolił mu zdobyć wykształcenia i że zejdzie z tego świata
jak ciemniak, nie zobaczywszy dobra, nie zobaczywszy po ludzku morza ani tylu
miast, niczego, co może zobaczyć człowiek wykształcony i bogaty. – Albowiem
jego podróż do Triestu zakończyła się tak samo niechlubnie, jak wyprawa do
Rovinja.
Wtedy, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, po raz pierwszy przekroczył
granicę. Również ta podróż doszła do skutku po długich namowach i
przekonywaniach. Bronił się przy pomocy argumentów trudnych do podważenia: że
rozsądny człowiek nie wybiera się do kraju, którego języka nie zna, że nie ma zamiaru
zajmować się przemytem i nie interesują go w Trieście tamtejsze spaghetti ani
chianti, woli bowiem pić w domu żilawkę z Mostaru albo zwyczajne białe wino z
Prokupacu.
A jednak zmusiliśmy go do wyrobienia paszportu.
Wrócił z tej podróży zły i skwaszony, przemoknięty, pokłóciwszy się z
mamą; buty, kupione przez nią, przemakały i cisnęły go, a milicja, już w
pobliżu Indjiji, szperała i poprzewracała im w walizkach.
Czy muszę panu mówić, że ta podróż do Triestu i deszcz, który mój
ojciec przeczekał pod ścianą hotelu „Adriatico”, bez parasola, jak stary zmokły
pies (mama tymczasem, na Ponte Rose, wybierała dla niego buty), że zatem
wszystko to w Księdze umarłych otrzymało miejsce, na jakie ów epizod
zasługuje? Jedyne, co w pewnym stopniu pocieszyło go po nieszczęsnej wycieczce
do Triestu, to kupno nasion, które znalazł wyłożone przed jakimś sklepem.
(Szczęściem, na torebkach wymalowane były odpowiednie kwiaty, a ceny widoczne,
nie musiał się więc silić na rozmowę ze sprzedawczynią.) W tym czasie bowiem
D.M., jak napisano w Encyklopedii, zajmuje się już na dobre „hodowlą
roślin ozdobnych”. (Następuje spis kwiatów w doniczkach i puszkach na tarasie
od ulicy i na tym drugim, od podwórza.)
Prawie jednocześnie, jakby dotknięty jakąś kwiatową zarazą, zaczyna
wypełniać sobie czas malowaniem motywów roślinnych wszędzie, gdzie się tylko
da. Do nagłego wybuchu jego talentu malarskiego doszło całkiem niespodziewanie.
Niezadowolony (ze wszystkiego już był niezadowolony) ze sposobu, w jaki pewien
emerytowany oficer, malarz z bożej łaski, pomalował łazienkę (śpiewając w kółko
„Kozarczankę”, która czyniła ruchy jego ręki zamaszystymi), mój ojciec zawziął
się i zakasał rękawy. Ponieważ nie udało mu się zamalować ciemnych plam na
ścianach, postanowił pokryć je farbą olejną, według rysunku wykonanego przez
wilgoć. Tak powstał pierwszy kwiat w łazience, wielki dzwonek czy lilia wodna,
licho wie co.
Chwaliliśmy go wszyscy. Sąsiedzi przychodzili podziwiać dzieło mojego
ojca. Również jego ulubieniec, wnuk, wyraził szczery podziw. Tak się to
zaczęło. Przyszła kolej na okno w łazience, na którym namalował drobne kwiaty
polne, niebieskie jak bławatki, na skos, tak że ten kwietny motyw na szkle
dawał złudzenie falującej firanki.
A później już malował po całych dniach, niezmordowanie, nie wypuszczając
z ust papierosa. (W ciszy słychać było, jak świszczy mu w płucach, a sapał jak miech.) Wymalował w kwiaty, zaledwie z
cieniem podobieństwa do rzeczywistych, stare odrapane skrzynie, porcelanowe
klosze, butelki po koniaku, zwykłe szklane flakony, słoiki z „neską”, drewniane
pudełka na papierosy. Na dużym syfonie wody sodowej wypisał, na akwamarynowym
tle, nazwy belgradzkich restauracji, literkami, jakimi pisze się na mapach
nazwy wysp: „Brioni”, „Boka Kotorska”, „Mewa”, „Pod Marynarzem”, „Świt”,
„Gospoda Serbska”, „Pod Bramę Widyńską”, „Pod Bramą Stambulską”, „Skadarlija”,
„Trzy Kapelusze”, „Dwa Jelenie”, „Pod Lipą”, „Trzy Winogrona”, „Šumatovac”,
„Siedem Dni”, „Marsz nad Drinę”, „Kalemegdan”, „Kolarac”, „Ojczyzna”, „Oracz”,
„Obrenovac”, „Oplenac”, „Gród Duszana”, „Ujście”, „Smederevo”, „Myśliwski Róg”,
„Znak Zapytania”, „Ostatnia Szansa”.
Autorzy Encyklopedii zwrócili oczywiście uwagę na niezwykłą
okoliczność, że umarł w dniu dwunastych urodzin swego pierwszego wnuka. Nie
uszedł także ich uwagi sprzeciw mojego ojca wobec zamiarów, by jego ostatniemu
wnukowi nadać imię dziadka. Myśleliśmy, że pogłaska to jego próżność, że
przyjmie to jako znak szczególnego szacunku i miłości. On jednak tylko coś
wymamrotał, a w jego oczach dostrzegłam daleki cień grozy, która błyśnie spod
okularów w rok później, kiedy mój ojciec uświadomi sobie, że to koniec. Owo
następstwo żywych i umarłych, rozpowszechniony mit o zmianie pokoleń, tę
rzekomą pociechę, którą człowiek wymyślił po to, żeby łatwiej się pogodzić z myślą
o umieraniu, mój ojciec odczuł w tamtej chwili jako obelgę; jak gdyby poprzez
ten magiczny akt nadania jego imienia nowo narodzonemu dziecku, choćby po
stokroć jego krwi, „postawili na nim krzyżyk”. Ale ja wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że ojciec wymacał już podejrzaną narośl w okolicach pachwiny i
przeczuwał, a może był pewien, że w jego wnętrznościach, jak z bulwy, wyrasta
nieznana trująca roślina.
W jednym z końcowych akapitów Encyklopedia podaje przebieg
uroczystości pogrzebowych, imię duchownego, który śpiewał nad trumną, spis
tych, którzy odprowadzili ojca na miejsce wiecznego spoczynku, liczbę świec
zapalonych za spokój jego duszy, opisuje wygląd wieńców i przytacza tekst
nekrologu zamieszczonego w belgradzkiej „Polityce”.
Przemówienie, które wygłosił nad trumną Nikola Bešević,
jego stary kolega z Urzędu Katastralnego („Kolega Djuro uczciwie służył
ojczyźnie, zarówno przed wojną, w latach okupacji, jak po wojnie, w czasach
podnoszenia z ruin i odnowy zniszczonego kraju”), zacytowano w całości, gdyż bez
względu na pewną przesadę i ogólniki, bez względu na upadki retoryczne, ta mowa
Beševicia nad trumną zmarłego kolegi i krajana
niewątpliwie miała w sobie coś z przesłania i zasad, jakie reprezentuje wielka Encyklopedia
umarłych („Wspomnienie o nim żyć będzie wiecznie, po wszystkie czasy.
Chwała mu i cześć!”).
Mógłby to być koniec – na tym kończą się moje notatki. Nie będę
przytaczać żałosnego spisu rzeczy, jakie po nim pozostały: koszule, paszport,
dokumenty, okulary. (A światło dnia boleśnie błysnęło w pustych szkłach,
właśnie wyjętych z futerału.) Wszystkiego tego, co zwrócono mojej matce w
szpitalu, nazajutrz po jego śmierci. Albowiem wszystko to zostało pieczołowicie
zapisane w Encyklopedii, nie pominięto ani jednej chusteczki, ani paczki
„moraw”, ani „Ilustrowanej Polityki”, w której znajduje się krzyżówka,
częściowo rozwiązana jego ręką.
Zanotowano także nazwiska lekarzy, pielęgniarek, tych, co go
odwiedzali, podano dzień i godzinę operacji (kiedy doktor Petrović otworzył mu
brzuch i zaszył zrozumiawszy, że zabieg nic by już nie dał: były przerzuty na
organach niezbędnych do życia). Nie mam siły, by opisywać panu spojrzenie,
jakim pożegnał się ze mną na szpitalnych schodach, w dzień przed operacją;
zawierało się w nim całe życie i cała groza świadomości śmierci. Wszystko co żywy człowiek o śmierci może wiedzieć.
Przemarznięta i zapłakana zdołałam zatem w ciągu kilku godzin przejrzeć
wszystkie strony, które odnosiły się do niego. Nie miałam pojęcia o czasie. Czy
jestem w tej lodowatej bibliotece godzinę, czy może już świta? Zupełnie,
powiadam, zapomniałam o czasie, o miejscu, gdzie się znajduję. Śpieszyłam się,
by zapisać jak najwięcej danych o moim ojcu, żeby w chwilach rozpaczy mieć
jakiś dowód świadczący o tym, że jego życie nie było daremne, że na świecie są
jeszcze ludzie, którzy odnotowują wartość każdego życia, każdego cierpienia,
każdego człowieczego trwania. (Zawsze to jakaś pociecha.)
Nagle, gdzieś na ostatnich poświęconych mu stronach ujrzałam kwiat,
niezwykły kwiat. W pierwszej chwili wydało mi się, że to winieta albo
schematyczny rysunek rośliny, która znalazła się w świecie umarłych jako okaz
wymarłej flory. W podpisie przeczytałam jednak, że jest to podstawowy motyw
malowideł mojego ojca. Drżącymi rękami zaczęłam przerysowywać ów niezwykły kwiat.
Najbardziej przypominał wielką, obraną i rozpękłą pomarańczę, poprzecinaną
cienkimi czerwonymi żyłkami, podobnymi do naczyń włoskowatych. Przez chwilę
byłam rozczarowana. Dobrze znałam wszystkie malowidła, jakimi mój ojciec w
chwilach wolnych od zajęć pokrywał ściany, deski, butelki i pudełka, żadne z
nich jednak nie przypominało tego. Tak, powiedziałam sobie, nawet oni mogą się
pomylić. A potem, przekreśliwszy tę wielką obraną pomarańczę, przeczytałam
ostatni passus i krzyknęłam. Obudziłam się zlana potem. Wtedy zapisałam
wszystko, co zapamiętałam z tego snu. l oto, co zostało... Wie pan, o czym była
mowa w ostatnim akapicie? Że D.M. zaczął malować w chwili, gdy wystąpiły
pierwsze objawy raka. Że zatem jego obsesyjne malowanie motywów kwiatowych pokrywa
się z rozwojem choroby.
Kiedy pokazałam ten rysunek doktorowi Petroviciowi, nie bez zdziwienia
potwierdził, że nowotwór u mojego ojca wyglądał właśnie tak. l że jego wykwitanie trwało niewątpliwie latami.
------------------------------
P.S.
„Encyklopedia umarłych” ukazała się najpierw w belgradzkim
miesięczniku „Književnost”, w numerze majowo-czerwcowym z roku 1981, a następnie w „New
Yorkerze” z 12 lipca 1982 roku, w przekładzie Amijela Alkalaja. Osoba, która
śniła ów sen i której zadedykowałem opowiadanie, pewnego dnia ze zdziwieniem
bliskim drżeniu odkryła, że jej najintymniejsze koszmary są już
zmaterializowane w twardym kamieniu, niby monstrualny pomnik. W jakieś sześć
miesięcy po tym koszmarnym śnie, kiedy opowiadanie ukazało się już w druku, pewien
magazyn pod nagłówkiem „Arhive” opublikował następujący artykuł:
„W granitowej górze, w łańcuchu Gór Skalistych, na wschód od stolicy
stanu Utah, Salt Lake City, znajduje się jedno z najdziwniejszych archiwów w
USA. Prowadzą do niego cztery tunele wywiercone w skale, a mieści się w kilku
podziemnych salach, połączonych labiryntem korytarzy. Dostęp do setek tysięcy
przechowywanych tutaj mikrofilmów ma tylko dobrze sprawdzony personel, drzwi
wykonane są ze stali, a zastosowano również inne środki bezpieczeństwa.
Wszystkich tych środków użyto nie dla zabezpieczenia supertajnych
danych, nie jest to bowiem archiwum państwowe ani wojskowe. Przechowuje się w
nim nazwiska osiemnastu miliardów ludzi, żywych i umarłych, starannie
rejestrowanych na mikrofilmach w liczbie miliona dwustu pięćdziesięciu tysięcy,
jaką zgromadziło dotychczas „Towarzystwo Genealogiczne Kościoła Jezusa
Chrystusa świętych Dnia Ostatniego”. Jest to oficjalna nazwa archiwistów
mormońskich z kościoła w Salt Lake City, który założył przed stu pięćdziesięciu
laty Joseph Smith, a który według danych ze źródeł mormonów liczy około trzy
miliony wiernych w Stanach Zjednoczonych i ponadto milion w innych krajach.
Nazwiska zgromadzone w tym niezwykłym archiwum zbierano na całym świecie,
starannie przepisywano ze wszystkich możliwych rejestrów, a dzieło to prowadzi
się nadal. Ostatecznym celem gigantycznego przedsięwzięcia jest zarejestrowanie
na mikrofilmach całego rodzaju ludzkiego – zarówno żyjących, jak tych, którzy
przeszli już na tamten świat.
Genealogia bowiem stanowi dla mormonów istotny element religii. Dzięki
owemu fantastycznemu archiwum każdy mormon może wrócić w przeszłość, schodząc
po swym drzewie genealogicznym, i w ten sposób dokonać działającego wstecz
chrztu przodków, którzy nie mieli szczęścia zetknąć się z „mormońskim
objawieniem”.
Do dzieła tego mormoni podeszli z największą powagą. Poszukiwania
najbezpieczniejszego miejsca dla archiwum rozpoczęli w roku 1958, a prace
wiertnicze w 1961. Mikrofilmy przechowywane są z wielką pieczołowitością. W
podziemnych halach utrzymuje się stałą temperaturę 14 stopni, a wilgotność
powietrza w granicach od czterdziestu do pięćdziesięciu procent. Powietrze
przechodzące przez system wentylacyjny poddaje się dokładnemu filtrowaniu, aby do
sal nie przeniknęła ani odrobina kurzu lub jakiegoś zanieczyszczenia
chemicznego.
W sześciu olbrzymich halach, obłożonych podwójną warstwą zbrojonego
betonu, przechowuje się obecnie ilość danych, która mogłaby wypełnić sześć
milionów ksiąg, każda po trzy tysiące stronic.
Mormoni przewidują w razie potrzeby wiercenie nowych pomieszczeń. Co
miesiąc przybywa dziesięć kilometrów mikrofilmów ze wszystkich krajów świata.
Prócz mikrofilmów znajdują się tu dziesiątki tysięcy książek bezpośrednio lub
pośrednio mówiących o genealogii, czasopisma specjalistyczne, dzieła poświęcone
historii itp.”. („Duga”, Belgrad, 19-23 maja 1981).
[1] Burek – popularna przekąska, ciasto z mięsem, jada się na gorąco.
[2] OZNA (Odelenje zaštite naroda) – Wydział Bezpieczeństwa Publicznego.
[3] UDBA (Uprava državne
bezbednosti) – Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.
tłumaczyła: Danuta
Cirlić-Straszyńska
źródło:
ProjektOR 17-18 (2004)