www.danilokis.org  

 

 

Danilo Kiš: Dług. Przełożyła Danuta Cirlić-Straszyńska. – Literatura na Świecie. 11 (1994) 131-143. – ISSN 0324-8305

            [przedruk w:] Magiczne miejsce: opowiadania. Przekład Christos Arvanitidis, Danuta Cirlić-Straszyńska. – Pisma wybrane, Tom 1. – Izabelin: Świat Literacki, 1996. – s. 252-261.

 

 

 

DŁUG

 

Po kilku „strasznych dniach”, tego ranka przyszło niespodziewane uciszenie. Lekarz wiedział, że uspokojenie to jest pozorne, tymczasowe i że w organizmie chorego zachodzą pewne, także dla nauki nie całkiem zrozumiałe zmiany, których skutki zależą tyleż od Boga, co od skomplikowanego mechanizmu narządów i psychiki. Chory leżał na wznak, podparty poduszkami; monitor pokazywał prawidłowe uderzenia serca. Kilka rurek łączyło jego ciało z przyrządami, które z jednej strony pokazywały na ekranie pracę organizmu, a z drugiej sztucznie odżywiały pacjenta, wspierały niewydolne żyły, kiszki, narządy oddechowe. W białej i jasnej salce słychać było jedynie szum aparatury i od czasu do czasu brzęk próbówek, gdy chory choćby lekko poruszył kończynami. Przez pewien czas patrzył na zawieszoną nad głową butelkę, z której skapywał płyn wprowadzając do organizmu przezroczystą rurką życiodajne składniki.

Oczy miał szeroko otwarte, nieco przygasłe i zezujące, jak u ludzi, którzy właśnie zdjęli stale noszone okulary.

Na zewnątrz było cicho.

Krople w butelce wyłaniały się powoli, pęczniały, a potem nagle ześlizgiwały się do rurki. I gdy jedna spływała przezroczystą rurką do jego organizmu, druga już zaczynała pęcznieć. Chory wpatrywał się w krople. Służyły mu za coś w rodzaju liczydła (...); liczydło pojawiło się nagle w jego świadomości, w jej części, dzięki której wiedział, że chwila śmierci jest bliska. Za nim pozostawało życie, ani lepsze, ani gorsze od innych: kochał, cierpiał, podróżował, pisał. Wielu piszących o nim, zwłaszcza gdy ukończył osiemdziesiąt lat, wyrażało pogląd, że jego życie wypełniały praca i samotność, a nikt nie wiedział, ile kosztowała go ta praca i że samotność była wymuszona, ale zbawienna. Uświadamiał sobie „jak przez mgłę” (on, wrażliwy stylista, tą figurą na pewno by się nie posłużył), że w tych dniach przeżywał straszliwy kryzys, wszelkimi siłami walczył przeciwko śmierci, wyrywał igły z żył, pluł jej w twarz, płakał, zmagał się z tym widmem, niewidocznym, ale obecnym; śmierć była to przy łóżku, to gdzieś w nim, w jego kiszkach, w jego płucach, w rozgorączkowanym mózgu.

Nie wiedzieć kiedy ani jak, przyszło uspokojenie. Przyjął to, co nie do przyjęcia: że już po wszystkim, że jego dni i godziny są policzone. Umrze więc, wypełniwszy życie samotnością, wyrzeczeniem i pracą; „Albowiem wszelkie ludzkie wysiłki uczą tego samego, że sensem dzieła ludzkiego na ziemi są: prawo, miara, ład i wyrzeczenie. A wszystko wielkie i piękne, co zostało stworzone, stworzone zostało we krwi i pocie, i w milczeniu”. Kto to powiedział? Czy gdzieś to przeczytał czy może sam kiedyś napisał? Dopiero teraz ta myśl wydała mu się jeśli nie pocieszającą, to przynajmniej słuszna.

Myślał o tym, jak dobrze byłoby mieć obok siebie kogoś z owych szlachetnych i mądrych ludzi, których poznał w życiu: Alaupovicia na przykład albo pana Ivo Vojnovicia... W całym swoim życiu spotkał ich zaledwie paru. Pozostali byli tacy jak większość: ograniczeni i samolubni, pozbawieni wyczucia piękna, wyrozumiałości, wiedzy; ludzie kierujący się instynktem, aby zdobyć miłość i pożywienie, szacunek i przemijającą sławę. A ilekroć weszli w jego życie, pozostawiali za sobą nieład, jak wojsko, które zajęło miasto.

Patrzył na siebie oczami innych i robił bilans swego życia tak, jak widzą je ci inni, nieznani: pozostawił za sobą dzieła zebrane, a w nich swój język, swoją biografię zmieszane z historią narodu, zapewniając im to, co ludzie nazywają nieśmiertelnością. W jego papierach znajdowało się jeszcze kilka książek, troskliwie wybranych i ułożonych w teczkach: wiersze, dzienniki, zapiski. Usunął z nich wszystko, co by mogło kompromitować go w oczach potomnych, wszelkie osobiste ślady, wszelkie fakty o charakterze prywatnym, pragnąc pozostać w oczach potomności możliwie jak najbardziej abstrakcją, pisarzem, a jak najmniej człowiekiem z krwi i kości. W tym geście było coś gorzkiego i usprawiedliwionego: wszystkie swoje lata spędził bowiem w świecie fikcji, w świecie ideałów platońskich, a każda wycieczka w życie była dlań jedynie mozołem i udręką, nudą i popisem nieporadności. Każda decyzja spoza świata czystych idei, spoza ciszy i samotności, tylko go raniła, każde przedsięwzięcie było chybione, każde spotkanie kończyło się klęską, każdy sukces – nowym nieszczęściem. Usunął także z rękopisów cudze nazwiska, całą tę efemeryczność, która by mogła rzucić cień na jego imię: albowiem udowadnianie, że jest się głupcem, to kompromitacja.

Naraz, jak szarpnięcie prądu, głęboko, aż do serca przeszyła go myśl: nie zwrócił swoich długów. Nie duchowych, ale ziemskich. Bo długów duchowych nikt nigdy nikomu nie zwrócił: Bogu, matce, językowi, ojczyźnie. Te długi on też zabierze z sobą na tamten świat; (a jeśli tamten świat istnieje, jeśli jest jakiś powód jego istnienia, to właśnie to, aby człowiek mógł zwrócić długi tym, którym pozostał dłużny). Myślał po prostu o długach, które można oddać w pieniądzach, choćby symbolicznie, jak uścisk ręki, jak pozdrowienie, teraz, gdy nie ma już czekania, gdy nadszedł czas rozliczenia się ze światem. A skromne stypendium – dwieście koron – które przysyła mu chorwackie stowarzyszenie „Postęp” i które otrzymuje co miesiąc, całkiem regularnie (co jest prawdziwym cudem w tych niespokojnych czasach; bez względu na to, co sobie ludzie pomyślą, trzeba to przyznać instytucjom K und K), wypada podzielić rozsądnie i mądrze – żeby pieniądze dotarły do każdego i żeby dla nikogo ich nie zabrakło.

Patrzył, jak pęcznieją krople w butelce zawieszonej nad jego głową, i liczył, kropla po kropli, jak liczy się złotniki albo paciorki na liczydle.

Ivanowi Matkovšekowi, wachmistrzowi, który otworzył mi oczy na pejzaże, tak jak żołnierz uczy się odczytywać z mapy wygląd okolicy; dwie korony.

Ajkunie Hreljić, która jako pierwsza poprowadziła mnie za rękę przez most; dwie korony.

Anie Matkovšek, która nauczyła mnie rozumieć mowę kwiatów i traw; dwie korony.

Draginji Trifković, nauczycielce, która pokazała mi pierwsze litery; dwie korony.

Idrisowi Azizoviciowi, „Arabowi”, za to, że nauczył mnie słuchać głosu ludzkiego, który może być jak instrument; dwie korony.

Ljubomirowi Popoviciowi, który nauczył mnie dobroci; albowiem nie wystarcza być dobrym tylko w duszy, dobroci człowiek uczy się jak alfabetu; dwie korony.

Milanowi Gavriloviciowi, który uczył mnie przyjaźni; albowiem przyjaźni człowiek też się uczy, jak obcego języka; dwie korony.

Ratkowi Bogdanoviciowi, który nauczył mnie, że przyjaźń nie wystarcza, albowiem i przyjaźń może być samolubna; dwie korony.

Jovanowi Vasiciowi, nauczycielowi, który we właściwej chwili dodał mi odwagi do wejścia na drogę literatury; dwie korony.

Tugomirowi Alaupoviciowi, który czuwał nad moją duszą i moim ciałem jak nad własnymi; dwie korony.

Miji Poljakowi, profesorowi, dzięki któremu mogłem czytać po niemiecku, co przez całe życie przynosiło mi największą korzyść i było rozrywką dla ducha; dwie korony.

Dimitrowi Mitrinoviciowi, który otworzył mi oczy na to, że poza tymi nieszczęsnymi miasteczkami istnieją inne, lepsze i szczęśliwsze światy; dwie korony.

Vladimirowi Gaćinoviciowi, który ukazał mi część świata i duszy przypominającą ciemną stronę księżyca; dwie korony.

Bogdanowi Žerajiciowi, który zatruł mój umysł wątpliwościami co do wartości słów; od tej pory patrzę na nie nieufnie i łączę je zawsze jedno z drugim, jak złotniki; dwie korony.

Fanice i Eugenii Gojmerac, które zatruły mnie muzyką i miłością; a muzyka i miłość są jak dwie siostry-bliźniaczki trzymające się za ręce... jedna gra Chopinowskiego poloneza, a druga swoimi wierszami, swoimi listami rozpala we mnie święty płomień miłości. Albowiem na początku była miłość; cztery korony.

Kropla z butelki spłynęła, na jej miejscu zaczęła pęcznieć druga, ale niech tam, myślał, i tak chodzi o dwie osoby, niech będzie dla każdej po jednym ziarenku z liczydła, dla każdej po jednym wspomnieniu.

Milanowi Rešetarowi, Josefowi Jirečkowi, Wilhelmowi Jerusalemowi, Oskarowi Ewaldowi, Josefowi Klemowi, profesorom, którzy nauczyli mnie, że wiedza jest wszystkim, a niewiedza rodzi fanatyzm i mrok; dziesięć koron.

Doktorowi Oskarowi Aleksandrowi, laryngologowi z Zagrzebia, który operował mi gardło wyjaśniwszy przedtem sens zabiegu i leczył nie jak barana, ale jak człowieka; dwie korony.

Kelnerowi z „Zielonego Balonika” w Krakowie, który podawał mi herbatę tak, jak lubię i jak powinienem był ją pić ze względu na zdrowie, a także dlatego, że robił to chętnie i z uśmiechem; dwie korony.

Helenie Irzykowskiej, która nauczyła mnie odczytywać „boskie hieroglify” nut, ażebym nie stał przed tym lirycznym gotykiem jak cielę; dwie korony.

Janowi Nepomucenowi Łosiowi, który otworzył mi oczy na to, że na wielkim drzewie języków, jak w naturze, każdy ptak śpiewa po swojemu i że nasze preferencje dla któregoś z języków są sprawą równie indywidualną, dowolną i tajemniczą, jak wybór w miłości; dwie korony.

Marianowi Zdziechowskiemu, który odkrył przede mną głębokie korzenie drzewa języków słowiańskich oraz wskazał, jak rozwinęły się na nim języki Puszkina, Słowackiego, Murna, a i mój „bośniacki”; dwie korony.

Mai Nižetić i Jerkowi Čuliciowi, którzy zobowiązali mnie darami, słowem i dobrocią, gdy przebywałem w więzieniu; cztery korony.

Nieszczęsnemu Vladimirowi Čerinie, który dał mi w największej potrzebie tysiąc dinarów, dał, że tak powiem, „anonimowo”, aby ten, który przyjął je w biedzie, nie odczuwał daru jako jałmużny i poniżenia; dwie korony.

Nieznajomemu strażnikowi więzienia w Marburgu, który dostarczył mi kawałek papieru i maleńki ołówek w chwili, kiedy pisać znaczyło dla mnie przeżyć; dwie korony.

Jerkowi Moskovitowi ze Splitu, sędziemu, który podczas rozprawy pomógł mi się uwolnić udowadniając, jak bardzo czyjaś postawa i odwaga obywatelska w ciężkich czasach mogą odmienić los jednostki, los, który tchórze uważają za nieodwracalne fatum i głoszą, że jest koniecznością dziejową; dwie korony.

Proboszczowi, fra Alojzemu Perčinliciowi, który odkrył moim oczom surowe, ubogie, pracą wypełnione życie franciszkanów; gdybym nie został „poetą”, zostałbym kapłanem; dwie korony.

Stipicy Lukiciowi, nowicjuszowi franciszkańskiemu, który przyniósł mi do więzienia w Zenicy chleb, wiarę i nadzieję; dwie korony.

Siostrom zakonnym Herminii i Eparchii, które pokazały mi na własnym przykładzie, że ciało można podporządkować sprawom ducha, ja zaś, w ramach moich skromnych możliwości, próbowałem to odnieść do siebie; cztery korony.

Pani Zdence Marković,*

Panu conte Ivo Vojnoviciowi, mecenasowi i dobroczyńcy, który dostrzegł we mnie to, na co sam miałem nadzieję: talent, od Boga dane dobro i przekleństwo; dwie korony.

Panu Dinko Lukšiciowi z Sutivanu, dzięki którego wielkiej gościnności moje dni stały się piękniejsze, a zdrowie lepsze, i mogłem dokończyć pracę nad tomikiem poezji; dwie korony.

Młodemu sędziemu śledczemu, wiedeńczykowi, który po aresztowaniu mnie w Splicie pozwolił posłać po rzeczy zostawione w pensjonacie; przyniósł mi Albo - albo Kierkegaarda, a książka ta wywarła na mego ducha wpływ decydujący; dwie korony.

Jaromirowi Studnjičkiemu, sarajewskiemu księgarzowi i miłośnikowi książek, który ukazał mi „światło wszechświata”, jakie książka ma w sobie; dwie korony.

Gospavie Dundjerović, która umiała opowiadać historie z czasów tureckich tak, jak kiedyś śpiewali gęślarze: długo, pięknie i sugestywnie; dwie korony.

Ludwikowi Bakoticiowi, dzięki któremu w Rzymie nie musiałem tracić czasu na zajęcia biurowe i powinność mi nie ciążyła, mogłem natomiast uczyć się, patrzeć i pisać; dwie korony.

(Na końcu, na prawdziwym końcu wszystko jednak wygląda dobrze i harmonijnie. I.A.: K.i.c.m.)

Vladislavowi Budisavljeviciowi, który ze zrozumieniem pozwolił mi się zajmować pisaniem i studiowaniem historii: te dwie sprawy w moim dziele tak są przemieszane i skrzyżowane, że nie wiadomo, gdzie zaczyna się jedna, a kończy druga; dwie korony.

Pani Verze Stojić, która troszczyła się o moje rękopisy i ko­respondencję, z miłością i szacunkiem; **

Midhatowi Šamiciowi, który źródła mojej twórczości określił jako erudycję, a nie jako niemoc twórczą; jedną koronę.

Profesorowi, który podarował mi na urodziny tomik swoich aforyzmów – jedną koronę (chociaż to on mógłby mi dać za to, że je przeczytałem). Jak mówi naród: czyste rachunki, długa miłość.

Siostrze szpitalnej Oldze, która się mną zajmuje, co dzień rano wstawia świeże kwiaty do wazonu, a odwraca mnie na posłaniu lekką ręką i troskliwie...

Liczył tak w cichym pokoju, oświetlonym sztucznym słońcem, które rzucało jakby wieczorny blask. Myśl jego posuwała się najpierw chronologicznie, a potem, w miarę jak narastał ból (nie bolało go nic konkretnego, bolało wszystko, życie bolało), chronologia się załamywała, zdarzenia mieszały, czas tracił ukierunkowanie; duch jego znów zaczął się gubić; tylko od czasu do czasu pojawiała się jasna myśl, jak słońce, które to wynurza się, to kryje za chmurami.

Usiłował przy pomocy swego liczydła z kropel insuliny, liczydła przypominającego ziarna pereł, podsumować wszystkie te należności, poznać ostateczną wielkość swojego długu. Zaczynał i rezygnował, po chwili znów zaczynał liczyć, z jakimś nieokreślonym lękiem, z lękiem podobnym do drżenia, że to jego nędzne stypendium – dwieście koron — nie wystarczy, że będzie musiał kogoś pominąć, pozostać czyimś dłużnikiem. A kogo tu usunąć z tej listy, przecież i ona obejmuje tylko część jego długów. Później próbował zmniejszyć tę sumę, rozłożyć inaczej, i tak nie chodzi o ilość pieniędzy, raczej o znak pamięci, o pragnienie, aby nie pozostać dłużnym nikomu na tym świecie, odwdzięczyć się choć tyle, ile człowiek może, bliźnim, dobroczyńcom, wierzycielom i natrętom po równi.

Pielęgniarka siedziała w sąsiednim pomieszczeniu i przez otwarte drzwi rzucała wzrokiem na monitor, który pokazywał pracę serca chorego w postaci wzburzonych, ale jednostajnych fal. W białym wykrochmalonym fartuchu i z białą przepaską we włosach siedziała za stołem, z boku, i czytała romans w piśmie „Bazar”: jechała właśnie szeroką asfaltową szosą, a obok rozpierał się Nick Chester w rozpiętej koszuli, odsłaniającej potężne włochate piersi. „Nick trzymał prawą rękę na jej jędrnym udzie; samochód sunął bezszelestnie w stronę Kolorado. W chwili, gdy Nick odwrócił ku niej głowę, żeby powiedzieć to, na co od dawna czekała...” Pielęgniarka z całej siły przycisnęła do ściany swoje ortopedyczne pantofle, pragnąc powstrzymać katastrofę wyłaniającą się w następnym wierszu w postaci olbrzymiej ciężarówki, która wypadła zza zakrętu. Światła reflektorów oślepiły Nicka Chestera i nie zdążył już wypowiedzieć słów, które dyktowało jego młode serce. Oderwawszy oczy od kartek „Bazaru”, gdzie zgasła tak płomienna miłość, pielęgniarka skierowała senne i smutne spojrzenie na monitor: grzbiety fal piętrzyły się coraz bardziej, a przez białą poziomą linię przeskakiwał z cienkim piskiem błyszczący punkt, jak na ekranie przy grze w „tenisa” (widziała to w hotelu, dwa lata temu, w Budwie).

Potem przeniosła spojrzenie na pacjenta i wydało jej się, że porusza wargami. Wiedząc, że to jakiś ważny pacjent, pielęgniarka podniosła się ze swego miejsca w cadillacu, u prawego boku Nicka Chestera, i podeszła do łóżka.

Chory patrzył jej prosto w oczy.

– Potrzebuje pan czegoś?

– Niech mi siostra pożyczy dwie korony. Mówił cicho, z trudem, ale całkiem wyraźnie.

– Przepraszam – powiedziała pielęgniarka pochylając się nad łóżkiem – nie całkiem pana rozumiem.

– Potrzebuję dwóch koron, których mi zabrakło do spłacenia długów. Nie chciałbym też być pani dłużnikiem, siostro. Nie chcę być niczyim dłużnikiem. Pani też oddam wszystko, co do grajcara.

– Oczywiście, że pan odda. Zaraz przyniosę... Wychodzi do pobliskiego pokoju.

– Doktorze, chory spod piątki chce, żebym mu pożyczyła dwie korony.

– Niech pani to zrobi, siostro.

– Dwie korony, doktorze.

– Jego duch błądzi, siostro. Proszę mu dać dwa dinary. Gdyby stan się pogorszył, niech mnie pani wezwie. Nie chcę wchodzić, dopóki leży spokojnie, żeby nie budzić podejrzeń. Ma pani dwa dinary?

– Mam – kiwnęła głową pielęgniarka. Wyjęła z kieszeni fartucha portmonetkę i wyszła.

– Proszę, dwie – powiedziała kładąc pieniądze na szafce obok łóżka; monety zadygotały na marmurowym blacie, po czym dźwięk nagle ucichł.

– Doktorze, doktorze – zawołała pielęgniarka – on przestał oddychać! Niech pan spojrzy na monitor. Serce się zatrzymało!

– Proszę wezwać dyrektora – powiedział lekarz. – Opłaciła mu pani przejazd łodzią Charona.

 

 

* Zdenka Marković (1884-1974) – pisarka chorwacka, polonistka, tłumaczka i popularyzatorka literatury polskiej; przyjaciółka Andricia z lat młodości, [przyp. tłum.]

** W oryginale, być może przypadkiem, zabrakło w tym miejscu wysokości długu, [przyp. tłum.]

 

tłumaczyła: Danuta Cirlić-Straszyńska

źródło: ProjektOR 16 (2004)

 

 

www.danilokis.org