Danilo Kiš: Dług.
Przełożyła Danuta Cirlić-Straszyńska. – Literatura na Świecie. 11 (1994)
131-143. – ISSN 0324-8305
[przedruk w:] Magiczne miejsce:
opowiadania. Przekład Christos Arvanitidis, Danuta Cirlić-Straszyńska. – Pisma
wybrane, Tom 1. – Izabelin: Świat Literacki, 1996. – s. 252-261.
Oczy miał szeroko otwarte, nieco przygasłe i
zezujące, jak u ludzi, którzy właśnie zdjęli stale noszone okulary.
Na zewnątrz było cicho.
Krople w butelce wyłaniały
się powoli, pęczniały, a potem nagle ześlizgiwały się do rurki. I gdy jedna
spływała przezroczystą rurką do jego organizmu, druga już zaczynała pęcznieć.
Chory wpatrywał się w krople. Służyły mu za coś w rodzaju liczydła (...);
liczydło pojawiło się nagle w jego świadomości, w jej części, dzięki której
wiedział, że chwila śmierci jest bliska. Za nim pozostawało życie, ani lepsze,
ani gorsze od innych: kochał, cierpiał, podróżował, pisał. Wielu piszących o
nim, zwłaszcza gdy ukończył osiemdziesiąt lat, wyrażało pogląd, że jego życie
wypełniały praca i samotność, a nikt nie wiedział, ile kosztowała go ta praca i
że samotność była wymuszona, ale zbawienna. Uświadamiał sobie „jak przez mgłę”
(on, wrażliwy stylista, tą figurą na pewno by się nie posłużył), że w tych
dniach przeżywał straszliwy kryzys, wszelkimi siłami walczył przeciwko śmierci,
wyrywał igły z żył, pluł jej w twarz, płakał, zmagał się z tym widmem,
niewidocznym, ale obecnym; śmierć była to przy łóżku, to gdzieś w nim, w jego
kiszkach, w jego płucach, w rozgorączkowanym mózgu.
Nie wiedzieć kiedy ani jak, przyszło
uspokojenie. Przyjął to, co nie do przyjęcia: że już po wszystkim, że jego dni
i godziny są policzone. Umrze więc, wypełniwszy życie samotnością, wyrzeczeniem
i pracą; „Albowiem wszelkie ludzkie wysiłki uczą tego samego, że sensem dzieła
ludzkiego na ziemi są: prawo, miara, ład i wyrzeczenie. A wszystko wielkie i
piękne, co zostało stworzone, stworzone zostało we krwi i pocie, i w
milczeniu”. Kto to powiedział? Czy gdzieś to przeczytał czy może sam
kiedyś napisał? Dopiero teraz ta myśl wydała mu się jeśli nie pocieszającą, to
przynajmniej słuszna.
Myślał o tym, jak dobrze byłoby mieć obok
siebie kogoś z owych szlachetnych i mądrych ludzi, których poznał w życiu:
Alaupovicia na przykład albo pana Ivo Vojnovicia... W całym swoim życiu spotkał
ich zaledwie paru. Pozostali byli tacy jak większość: ograniczeni i samolubni,
pozbawieni wyczucia piękna, wyrozumiałości, wiedzy; ludzie kierujący się
instynktem, aby zdobyć miłość i pożywienie, szacunek i przemijającą sławę. A
ilekroć weszli w jego życie, pozostawiali za sobą nieład, jak wojsko,
które zajęło miasto.
Patrzył na siebie oczami innych i robił
bilans swego życia tak, jak widzą je ci inni, nieznani: pozostawił za sobą
dzieła zebrane, a w nich swój język, swoją biografię zmieszane z historią
narodu, zapewniając im to, co ludzie nazywają nieśmiertelnością. W jego
papierach znajdowało się jeszcze kilka książek, troskliwie wybranych i
ułożonych w teczkach: wiersze, dzienniki, zapiski. Usunął z nich wszystko, co
by mogło kompromitować go w oczach potomnych, wszelkie osobiste ślady, wszelkie
fakty o charakterze prywatnym, pragnąc pozostać w oczach potomności możliwie
jak najbardziej abstrakcją, pisarzem, a jak najmniej człowiekiem z krwi i kości.
W tym geście było coś gorzkiego i usprawiedliwionego: wszystkie swoje lata
spędził bowiem w świecie fikcji, w świecie ideałów platońskich, a każda
wycieczka w życie była dlań jedynie mozołem i udręką, nudą i popisem
nieporadności. Każda decyzja spoza świata czystych idei, spoza ciszy i
samotności, tylko go raniła, każde przedsięwzięcie było chybione, każde
spotkanie kończyło się klęską, każdy sukces – nowym nieszczęściem. Usunął także
z rękopisów cudze nazwiska, całą tę efemeryczność, która by mogła rzucić cień
na jego imię: albowiem udowadnianie, że jest się głupcem, to kompromitacja.
Naraz, jak szarpnięcie
prądu, głęboko, aż do serca przeszyła go myśl: nie zwrócił swoich długów. Nie duchowych,
ale ziemskich. Bo długów duchowych nikt nigdy nikomu nie zwrócił: Bogu, matce,
językowi, ojczyźnie. Te długi on też zabierze z sobą na tamten świat; (a jeśli
tamten świat istnieje, jeśli jest jakiś powód jego istnienia, to właśnie to,
aby człowiek mógł zwrócić długi tym, którym pozostał dłużny). Myślał po prostu
o długach, które można oddać w pieniądzach, choćby symbolicznie, jak uścisk
ręki, jak pozdrowienie, teraz, gdy nie ma już czekania, gdy nadszedł czas
rozliczenia się ze światem. A skromne stypendium – dwieście koron – które
przysyła mu chorwackie stowarzyszenie „Postęp” i które otrzymuje co miesiąc,
całkiem regularnie (co jest prawdziwym cudem w tych niespokojnych czasach; bez
względu na to, co sobie ludzie pomyślą, trzeba to przyznać instytucjom K
und K), wypada podzielić rozsądnie i mądrze – żeby pieniądze dotarły do
każdego i żeby dla nikogo ich nie zabrakło.
Patrzył, jak pęcznieją krople w butelce
zawieszonej nad jego głową, i liczył, kropla po kropli, jak liczy się złotniki
albo paciorki na liczydle.
Ivanowi Matkovšekowi, wachmistrzowi, który otworzył mi oczy na pejzaże, tak jak żołnierz
uczy się odczytywać z mapy wygląd okolicy; dwie korony.
Ajkunie Hreljić, która jako pierwsza
poprowadziła mnie za rękę przez most; dwie korony.
Anie Matkovšek, która nauczyła mnie rozumieć mowę kwiatów i traw; dwie korony.
Draginji Trifković,
nauczycielce, która pokazała mi pierwsze litery; dwie korony.
Idrisowi Azizoviciowi, „Arabowi”, za to, że
nauczył mnie słuchać głosu ludzkiego, który może być jak instrument; dwie
korony.
Ljubomirowi Popoviciowi, który nauczył mnie
dobroci; albowiem nie wystarcza być dobrym tylko w duszy, dobroci człowiek uczy
się jak alfabetu; dwie korony.
Milanowi Gavriloviciowi, który uczył mnie
przyjaźni; albowiem przyjaźni człowiek też się uczy, jak obcego języka; dwie
korony.
Ratkowi Bogdanoviciowi, który nauczył mnie,
że przyjaźń nie wystarcza, albowiem i przyjaźń może być samolubna; dwie korony.
Jovanowi Vasiciowi, nauczycielowi, który we
właściwej chwili dodał mi odwagi do wejścia na drogę literatury; dwie korony.
Tugomirowi Alaupoviciowi, który czuwał nad
moją duszą i moim ciałem jak nad własnymi; dwie korony.
Miji Poljakowi, profesorowi, dzięki któremu
mogłem czytać po niemiecku, co przez całe życie przynosiło mi największą korzyść
i było rozrywką dla ducha; dwie korony.
Dimitrowi Mitrinoviciowi, który otworzył mi
oczy na to, że poza tymi nieszczęsnymi miasteczkami istnieją inne, lepsze i
szczęśliwsze światy; dwie korony.
Vladimirowi Gaćinoviciowi, który ukazał mi
część świata i duszy przypominającą ciemną stronę księżyca; dwie korony.
Bogdanowi Žerajiciowi, który zatruł mój umysł wątpliwościami co do wartości
słów; od tej pory patrzę na nie nieufnie i łączę je zawsze jedno z drugim, jak
złotniki; dwie korony.
Fanice i Eugenii Gojmerac,
które zatruły mnie muzyką i miłością; a muzyka i miłość są jak dwie
siostry-bliźniaczki trzymające się za ręce... jedna gra Chopinowskiego
poloneza, a druga swoimi wierszami, swoimi listami rozpala we mnie święty
płomień miłości. Albowiem na początku była miłość; cztery korony.
Kropla z butelki spłynęła, na jej miejscu
zaczęła pęcznieć druga, ale niech tam, myślał, i tak chodzi o dwie osoby, niech
będzie dla każdej po jednym ziarenku z liczydła, dla każdej po jednym
wspomnieniu.
Milanowi Rešetarowi, Josefowi Jirečkowi, Wilhelmowi Jerusalemowi, Oskarowi Ewaldowi,
Josefowi Klemowi, profesorom, którzy nauczyli mnie, że wiedza jest wszystkim, a
niewiedza rodzi fanatyzm i mrok; dziesięć koron.
Doktorowi Oskarowi Aleksandrowi,
laryngologowi z Zagrzebia, który operował mi gardło wyjaśniwszy przedtem sens
zabiegu i leczył nie jak barana, ale jak człowieka; dwie korony.
Kelnerowi z „Zielonego Balonika” w Krakowie,
który podawał mi herbatę tak, jak
lubię i jak powinienem był ją pić ze względu na zdrowie, a także dlatego, że
robił to chętnie i z uśmiechem; dwie korony.
Helenie Irzykowskiej, która nauczyła mnie
odczytywać „boskie hieroglify” nut, ażebym nie stał przed tym lirycznym
gotykiem jak cielę; dwie korony.
Janowi Nepomucenowi Łosiowi, który otworzył
mi oczy na to, że na wielkim drzewie języków, jak w naturze, każdy ptak
śpiewa po swojemu i że nasze preferencje dla któregoś z języków są sprawą
równie indywidualną, dowolną i tajemniczą, jak wybór w miłości; dwie korony.
Marianowi Zdziechowskiemu, który odkrył
przede mną głębokie korzenie drzewa języków słowiańskich oraz wskazał, jak
rozwinęły się na nim języki Puszkina, Słowackiego, Murna, a i mój „bośniacki”;
dwie korony.
Mai Nižetić i Jerkowi Čuliciowi, którzy
zobowiązali mnie darami, słowem i dobrocią, gdy przebywałem w więzieniu; cztery
korony.
Nieszczęsnemu Vladimirowi Čerinie, który dał mi w największej potrzebie tysiąc
dinarów, dał, że tak powiem, „anonimowo”, aby ten, który przyjął je w biedzie, nie
odczuwał daru jako jałmużny i poniżenia; dwie korony.
Nieznajomemu strażnikowi więzienia w
Marburgu, który dostarczył mi kawałek papieru i maleńki ołówek w chwili, kiedy pisać znaczyło dla mnie przeżyć; dwie korony.
Jerkowi Moskovitowi ze Splitu, sędziemu,
który podczas rozprawy pomógł mi się uwolnić udowadniając, jak bardzo czyjaś
postawa i odwaga obywatelska w ciężkich czasach mogą odmienić los jednostki,
los, który tchórze uważają za nieodwracalne fatum i głoszą, że jest
koniecznością dziejową; dwie korony.
Proboszczowi, fra Alojzemu Perčinliciowi, który odkrył moim oczom surowe, ubogie, pracą
wypełnione życie franciszkanów; gdybym nie został „poetą”, zostałbym kapłanem;
dwie korony.
Stipicy Lukiciowi, nowicjuszowi
franciszkańskiemu, który przyniósł mi do więzienia w Zenicy chleb, wiarę i
nadzieję; dwie korony.
Siostrom zakonnym Herminii i Eparchii, które
pokazały mi na własnym przykładzie, że ciało można podporządkować sprawom
ducha, ja zaś, w ramach moich skromnych możliwości, próbowałem to odnieść do
siebie; cztery korony.
Pani Zdence Marković,*
Panu conte Ivo Vojnoviciowi, mecenasowi i
dobroczyńcy, który dostrzegł we mnie to, na co sam miałem nadzieję: talent, od
Boga dane dobro i przekleństwo; dwie korony.
Panu Dinko Lukšiciowi z Sutivanu, dzięki którego wielkiej gościnności moje dni stały się
piękniejsze, a zdrowie lepsze, i mogłem dokończyć pracę nad tomikiem poezji;
dwie korony.
Młodemu sędziemu śledczemu, wiedeńczykowi,
który po aresztowaniu mnie w Splicie pozwolił posłać po rzeczy zostawione w
pensjonacie; przyniósł mi Albo - albo Kierkegaarda, a książka ta wywarła
na mego ducha wpływ decydujący; dwie korony.
Jaromirowi Studnjičkiemu, sarajewskiemu księgarzowi i miłośnikowi książek, który ukazał mi
„światło wszechświata”, jakie książka ma w sobie; dwie korony.
Gospavie Dundjerović, która umiała opowiadać
historie z czasów tureckich tak, jak kiedyś śpiewali gęślarze: długo, pięknie i sugestywnie; dwie korony.
Ludwikowi Bakoticiowi, dzięki któremu w
Rzymie nie musiałem tracić czasu na zajęcia biurowe i powinność mi nie ciążyła,
mogłem natomiast uczyć się, patrzeć i pisać; dwie korony.
(Na końcu, na prawdziwym końcu wszystko
jednak wygląda dobrze i harmonijnie. I.A.: K.i.c.m.)
Vladislavowi Budisavljeviciowi, który ze zrozumieniem
pozwolił mi się zajmować pisaniem i studiowaniem historii: te dwie sprawy w
moim dziele tak są przemieszane i skrzyżowane, że nie wiadomo, gdzie zaczyna
się jedna, a kończy druga; dwie korony.
Pani Verze Stojić, która troszczyła się o
moje rękopisy i korespondencję, z miłością i szacunkiem; **
Midhatowi Šamiciowi, który źródła mojej twórczości określił jako erudycję, a nie jako
niemoc twórczą; jedną koronę.
Profesorowi, który podarował mi na
urodziny tomik swoich aforyzmów – jedną koronę (chociaż to on mógłby mi dać za
to, że je przeczytałem). Jak mówi naród: czyste rachunki, długa miłość.
Siostrze szpitalnej Oldze, która się mną
zajmuje, co dzień rano wstawia świeże kwiaty do wazonu, a odwraca mnie na
posłaniu lekką ręką i troskliwie...
Liczył tak w cichym pokoju,
oświetlonym sztucznym słońcem, które rzucało jakby wieczorny blask. Myśl jego
posuwała się najpierw chronologicznie, a potem, w miarę jak narastał ból (nie
bolało go nic konkretnego, bolało wszystko, życie bolało), chronologia się załamywała,
zdarzenia mieszały, czas tracił ukierunkowanie; duch jego znów zaczął się
gubić; tylko od czasu do czasu pojawiała się jasna myśl, jak słońce, które to
wynurza się, to kryje za chmurami.
Usiłował przy pomocy swego liczydła z kropel
insuliny, liczydła przypominającego ziarna pereł, podsumować wszystkie te
należności, poznać ostateczną wielkość swojego długu. Zaczynał i rezygnował, po
chwili znów zaczynał liczyć, z jakimś nieokreślonym lękiem, z lękiem podobnym
do drżenia, że to jego nędzne stypendium – dwieście koron — nie wystarczy, że
będzie musiał kogoś pominąć, pozostać czyimś dłużnikiem. A kogo tu usunąć z tej
listy, przecież i ona obejmuje tylko część jego długów. Później próbował
zmniejszyć tę sumę, rozłożyć inaczej, i tak nie chodzi o ilość pieniędzy,
raczej o znak pamięci, o pragnienie, aby nie pozostać dłużnym nikomu na tym
świecie, odwdzięczyć się choć tyle, ile człowiek może, bliźnim, dobroczyńcom,
wierzycielom i natrętom po równi.
Pielęgniarka siedziała w sąsiednim
pomieszczeniu i przez otwarte drzwi rzucała wzrokiem na monitor, który
pokazywał pracę serca chorego w postaci wzburzonych, ale jednostajnych fal. W
białym wykrochmalonym fartuchu i z białą przepaską we włosach siedziała za
stołem, z boku, i czytała romans w piśmie „Bazar”: jechała właśnie szeroką
asfaltową szosą, a obok rozpierał się Nick Chester w rozpiętej koszuli,
odsłaniającej potężne włochate piersi. „Nick trzymał prawą rękę na jej jędrnym
udzie; samochód sunął bezszelestnie w stronę Kolorado. W chwili, gdy Nick
odwrócił ku niej głowę, żeby powiedzieć to, na co od dawna czekała...”
Pielęgniarka z całej siły przycisnęła do ściany swoje ortopedyczne pantofle,
pragnąc powstrzymać katastrofę wyłaniającą się w następnym wierszu w postaci
olbrzymiej ciężarówki, która wypadła zza zakrętu. Światła reflektorów oślepiły
Nicka Chestera i nie zdążył już wypowiedzieć słów, które dyktowało jego młode
serce. Oderwawszy oczy od kartek „Bazaru”, gdzie zgasła tak płomienna miłość,
pielęgniarka skierowała senne i smutne spojrzenie na monitor: grzbiety fal
piętrzyły się coraz bardziej, a przez białą poziomą linię przeskakiwał z
cienkim piskiem błyszczący punkt, jak na ekranie przy grze w „tenisa” (widziała
to w hotelu, dwa lata temu, w Budwie).
Potem przeniosła spojrzenie na pacjenta i
wydało jej się, że porusza wargami. Wiedząc, że to jakiś ważny pacjent,
pielęgniarka podniosła się ze swego miejsca w cadillacu, u prawego boku Nicka
Chestera, i podeszła do łóżka.
Chory patrzył jej prosto w
oczy.
– Potrzebuje pan czegoś?
– Niech mi siostra pożyczy dwie korony. Mówił
cicho, z trudem, ale całkiem wyraźnie.
– Przepraszam – powiedziała pielęgniarka
pochylając się nad łóżkiem – nie całkiem pana rozumiem.
– Potrzebuję dwóch koron, których mi zabrakło
do spłacenia długów. Nie chciałbym też być pani dłużnikiem, siostro. Nie chcę
być niczyim dłużnikiem. Pani też oddam wszystko, co do grajcara.
– Oczywiście, że pan odda. Zaraz przyniosę...
Wychodzi do pobliskiego pokoju.
– Doktorze, chory spod piątki chce, żebym mu
pożyczyła dwie korony.
– Niech pani to zrobi, siostro.
– Dwie korony, doktorze.
– Jego duch błądzi, siostro. Proszę mu dać
dwa dinary. Gdyby stan się pogorszył, niech mnie pani wezwie. Nie chcę
wchodzić, dopóki leży spokojnie, żeby nie budzić podejrzeń. Ma pani dwa dinary?
– Mam – kiwnęła głową pielęgniarka. Wyjęła z
kieszeni fartucha portmonetkę i wyszła.
– Proszę, dwie –
powiedziała kładąc pieniądze na szafce obok łóżka; monety zadygotały na
marmurowym blacie, po czym dźwięk nagle ucichł.
– Doktorze, doktorze – zawołała pielęgniarka
– on przestał oddychać! Niech pan spojrzy na monitor. Serce się zatrzymało!
– Proszę wezwać dyrektora – powiedział
lekarz. – Opłaciła mu pani przejazd łodzią Charona.
* Zdenka Marković
(1884-1974) – pisarka chorwacka, polonistka, tłumaczka i popularyzatorka
literatury polskiej; przyjaciółka Andricia z lat młodości, [przyp. tłum.]
** W oryginale, być może
przypadkiem, zabrakło w tym miejscu wysokości długu, [przyp. tłum.]
tłumaczyła:
Danuta Cirlić-Straszyńska
źródło:
ProjektOR 16 (2004)